– Na pewno bedziesz mial na nia ochote, kiedy tylko ja zobaczysz.

– To wszystko bzdury.

– Pomysl o tym.

Po Palisade Lane przejechala kremowa furgonetka. Na jej boku wymalowano pustynny krajobraz, obramowany szczerzacymi zeby czaszkami. Uslyszeli glosna muzyke rockowa i wysoki, przejmujacy smiech jakiejs dziewczyny.

– Pomysl o tym – powtorzyl Roy.

– Nie musze o tym myslec.

– Piekne, duze balony.

– Rany.

– Pomysl o tym.

– To tak samo, jak z ta historia o kocie – powiedzial Colin. – Nigdy nie zabilbys kota i nigdy bys tez nikogo nie zgwalcil.

– Gdybym wiedzial, ze ujdzie mi to na sucho, tobym sprobowal z ta Sara – raz czy dwa, wierz mi, kolego.

– Nie wierze.

– Gdybysmy nad tym popracowali, ty i ja, to moglibysmy wyjsc z tego bez szwanku. Z latwoscia. Naprawde z latwoscia. Czy chociaz pomyslisz o tym przez pare dni?

– Daj spokoj, Roy. Wiem, ze mnie nabierasz.

– Mowie powaznie.

Colin westchnal, potrzasnal glowa i spojrzal na zegarek.

– Nie mam zamiaru tracic czasu na te idiotyzmy. Jest juz pozno.

– Pomysl o tym.

– Rany!

Roy usmiechnal sie. Niesamowite metaliczne swiatlo rzucalo na chlopca zwodniczy cien, zamieniajac jego zeby w fosforyzujace, bialoniebieskie kly; zimny blask lamp rteciowych przyciemnil je i wyolbrzymil przerwy miedzy nimi, sprawiajac, ze wydawaly sie krzywe i ostro zakonczone. Roy wygladal – przynajmniej tak widzial go Colin – jakby zalozyl sztuczna szczeke, odpowiednia na bal przebierancow – obrzydliwa woskowa proteze, jaka mozna kupic w sklepie z dziwacznymi upominkami.

– Musze isc do domu – powiedzial Colin. – Spotykamy sie w niedziele o jedenastej?

– Pewnie. Jasne.

– Nie zapomnij kapielowek.

– Baw sie dobrze na rybach.

– Malo prawdopodobne.

Colin wsiadl na rower, nacisnal pedaly i ruszyl na poludnie wzdluz Palisade Lane. Gdy poslyszal szept wiatru wokol siebie, gdy od prawej strony dotarlo do niego echo bezlitosnego grzmotu fal, i gdy powrocil strach przed samotnoscia w nocy, zza plecow dobiegl go krzyk Roya: pomysl o tym!

12

Gdy Colin dotarl do domu o wpol do pierwszej, jego matka jeszcze nie powrocila ze spotkania z Markiem Thornbergiem. Nie bylo jej samochodu w garazu. Dom byl ciemny i ponury.

Nie chcial wchodzic do srodka sam. Wpatrywal sie w martwe okna, w pulsujaca ciemnosc za szybami, i zdawalo mu sie, ze cos tam czeka na niego, jakas koszmarna istota, ktora pragnie pozrec go zywcem.

Przestan, przestan, przestan! – powtarzal sobie ze zloscia. – Nic tam na ciebie nie czeka. Nic. Nie badz taki cholernie glupi. Dorosnij! Chcesz byc podobny do Roya, wiec rob dokladnie to, co zrobilby teraz Roy. Wejdz swobodnie do srodka, tak jak wszedlby Roy. Zrob to. Idz!

Wyciagnal klucz z drewnianej donicy, ktora stala przy sciezce. Trzesly mu sie rece. Wepchnal klucz do dziurki, zawahal sie, znalazl wreszcie dostatecznie duzo sily i otworzyl drzwi. Siegnal do wewnetrznego kontaktu i zapalil swiatlo, ale nie przestapil progu.

Pokoj frontowy byl pusty.

Zadnych potworow czajacych sie po katach.

Poszedl za rog domu, schowal sie za zaslona krzewow i wysiusial. Nie chcial byc zmuszony do korzystania z lazienki, gdy bedzie juz w srodku. Cos tam moze na niego czekac za zaslona zakrywajaca prysznic, moze nawet w koszu na bielizne, cos ciemnego i zwinnego, o dzikich oczach, z mnostwem zebow i ostrymi jak brzytwa szponami.

Musisz przestac tak myslec – powiedzial sobie. – To szalenstwo. Dorosli nie boja sie ciemnosci. Jesli szybko nie przezwyciezysz tego strachu, to skonczysz w szpitalu dla oblakanych. Rany.

Wlozyl z powrotem klucz do donicy i wszedl do domu. Probowal kroczyc z niezachwiana pewnoscia siebie; jednak, niby gigantyczna marionetka, potrzebowal grubych lin, utkanych z odwagi, ktore utrzymywalyby go w tej bohaterskiej postawie, ale to, co mogl w sobie odnalezc, bylo tylko cieniutka nitka smialosci. Zamknal drzwi i oparl sie o nie plecami. Stal bez ruchu, wstrzymujac oddech i nasluchujac.

Tykanie. Antyczny zegar na kominku.

Jek. Wiatr uderzajacy w okno.

Nic wiecej.

Zamknal drzwi na zamek.

Pauza.

Sluchal.

Cisza.

Nagle ruszyl pedem przez pokoj i obijajac sie o meble wypadl na korytarz, blyskawicznie przekrecil kontakt – nie ujrzal niczego niezwyklego – wbiegl glosno tupiac po schodach, zapalil swiatlo w gornym korytarzu, runal do swojej sypialni, znow przekrecil kontakt, poczul sie troche lepiej, widzac, ze wciaz jest sam, jednym szarpnieciem otworzyl drzwi od garderoby – znowu nikogo, zatrzasnal drzwi od sypialni, podparl klamke krzeslem, zaciagnal zaslony na obu oknach tak, aby nic, co krylo sie na zewnatrz, nie moglo go obserwowac i zwalil sie na lozko, dyszac ciezko. Nie musial pod nie zagladac: nie mialo nog, stalo bezposrednio na podlodze.

Bedzie bezpieczny do rana – dopoki, oczywiscie, cos nie wylamie drzwi, pomimo krzesla zabezpieczajacego klamke.

Przestan!

Wstal, wlozyl niebieska pizame, nastawil budzik na szosta trzydziesci, zeby byc gotowym, gdy przyjedzie ojciec, wsunal sie pod koldre i przyklepal poduszke. Kiedy zdjal okulary, krawedzie sprzetow rozmyly sie, ale on zdazyl juz zabezpieczyc swoje terytorium i nie musial zachowywac stuprocentowej czujnosci. – Wyciagnal sie na plecach i lezal tak przez dluzszy czas, nasluchujac odglosow domu.

Brzek! Skrzyyyyyyyyp… cichy jek, krotki grzechot, ledwie slyszalny pisk. Zwykle odglosy. Osiadanie budynku. Nic ponadto.

Nawet gdy matka byla w domu, Colin spal przy zapalonej nocnej lampce. Ale tej nocy, dopoki Weezy nie wroci przed jego zasnieciem, zamierzal palic wszystkie swiatla. W pokoju bylo jasno jak w sali operacyjnej, przygotowanej do zabiegu.

Widok jego wlosci nie dodal mu otuchy. Piecset ksiazek w miekkich okladkach wypelnialo dwa wysokie regaly. Sciany byly ozdobione plakatami: Bela Lagushi w Draculi; Christopher Lee w Horrorze Draculi; potwor ze Stwora z Czarnej laguny; Lon Chaney, Jr., jako Czlowiek Wilk; potwor z Obcego Ridleya Scotta, a takze plakat przedstawiajacy autostrade z Bliskich spotkan trzeciego stopnia. Modele potworow, ktore sam sklejal, staly w rownym rzedzie na stoliku obok biurka. Plastikowy wampir w nie konczacej sie wedrowce po recznie malowanym cmentarzu. Stwor Frankenstein wyciagajacy przed siebie plastikowe ramiona, z zastyglym na twarzy wyrazem nieskazonej niczym nienawisci. Modeli bylo lacznie dwanascie. Podczas godzin, jakie poswiecal na ich konstruowanie, byl w stanie tlumic strach przed noca i przed jej zlowieszczym glosem. Dopoki trzymal owe plastikowe symbole zla w rekach, czul, ze ma wladze, czul sie ich panem i, co ciekawe, czul sie potezniejszy niz

Вы читаете Glos Nocy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату