gniewnie bronil swych dyletanckich opinii, nie zdajac sobie sprawy, ze robi z siebie durnia. Ale najgorsze bylo to, ze tracil panowanie nad soba z byle powodu, a uspokajal sie z najwyzszym trudem. Gdy byl rozzloszczony, zachowywal sie jak wsciekly szaleniec: wykrzykiwal urojone oskarzenia, krzyczal, machal rekami, rozbijal przedmioty. Stoczyl kilka walk na piesci. I bil zone.
Prowadzil zbyt szybko i nieostroznie samochod. W czasie czterdziestominutowej jazdy na poludnie, do Ventury, Colin siedzial sztywny i wyprostowany, z zacisnietymi dlonmi przy bokach, zbyt przestraszony, by patrzec na droge, ale takze zbyt przestraszony, by nie patrzec. Byl zdumiony, gdy udalo im sie dotrzec na przystan calo i zdrowo.
Lodz nazywala sie
Grupa skladala sie z Colina, ojca i jego dziewieciu przyjaciol. Wszyscy byli wysokimi, opalonymi, nieokrzesanymi mezczyznami, takimi jak Frank, o imionach w rodzaju Jack, Rex, Pete czy Mike.
Gdy
Colin nic nie jadl, gdyz jak zwykle opanowaly go lekkie mdlosci, kiedy lodz odbila od brzegu. Wiedzial z doswiadczenia, ze po mniej wiecej godzinie poczuje sie lepiej, ale dopoki nie stal pewnie na nogach, nie chcial ryzykowac posilku. Zalowal nawet, ze zjadl rano dwa herbatniki i popil sokiem pomaranczowym, choc bylo to godzine wczesniej.
W poludnie mezczyzni zabrali sie za kielbase i piwo, Colin skubnal troche bulki, wypil pepsi i staral sie nikomu nie wchodzic w droge.
Do tego czasu wszyscy zdazyli sie juz zorientowac, ze Charlie i Irv mylili sie. Ryby nie braly.
Zaczeli dzien od poscigu za rybami, ktore zeruja na plyciznach, zaledwie kilka mil od brzegu, ale woda zdawala sie wymarla, jakby wszyscy morscy mieszkancy najblizszej okolicy udali sie na wakacje. O wpol do drugiej wyplyneli dalej, na glebokie wody, gdzie postanowili zapolowac na grubego zwierza. Ale ryby nie mialy ochoty uczestniczyc w tej zabawie.
Energia wedkarzy w polaczeniu z nuda, frustracja i zbyt duza iloscia wypitego alkoholu stworzyla wybuchowy nastroj. Colin wyczul nadchodzace klopoty, zanim jeszcze mezczyzni zdecydowali sie na swoje niebezpieczne, brutalne i krwawe zabawy. Lodz plynela teraz zygzakiem – na polnocny zachod, poludnie, polnocny zachod, poludnie – zaczynajac dziesiec mil od brzegu, potem stopniowo wyplywajac coraz dalej. Przeklinali ryby, ktorych nie bylo, i upal, ktory byl. Zdjeli koszule i spodnie, zalozyli kapielowki; slonce padalo na ich brazowe ciala. Opowiadali sobie nieprzyzwoite dowcipy i rozmawiali o kobietach, jakby dyskutowali o zaletach sportowych samochodow. Stopniowo zaczeli poswiecac wiecej czasu na picie niz na kontrolowanie sprzetu.
Kobaltowoniebieski ocean byl wyjatkowo spokojny. Zdawalo sie, ze na jego powierzchni rozlano olej, ktory studzil fale, obmywajace leniwie dno
Silnik lodzi pracowal monotonnie czuk – czuk – czuk – czuk. Ten natarczywy, jednostajny dzwiek byl niemal wyczuwalny. Bezchmurne, letnie niebo, niebieskie jak gazowy plomien, wisialo nieruchomo nad lodzia. Whiskey i piwo. Whiskey i piwo.
Colin czesto sie usmiechal, odzywal sie, kiedy sie do niego zwracano, ale przede wszystkim staral sie byc niewidoczny.
O piatej po poludniu pojawily sie rekiny i od tej chwili dzien zaczal zmieniac sie w koszmar. Dziesiec minut wczesniej Irv wrzucil do wody cale wiadra cuchnacej, pokrojonej przynety, starajac sie zwabic duze ryby. Robil to juz z tuzin razy przedtem, zawsze bez skutku, ale wciaz wierzyl w skutecznosc swoich metod pomimo nienawistnych spojrzen, jakimi obdarzali go rozczarowani wedkarze.
Charlie pierwszy dojrzal ze swego stanowiska na mostku ruch na powierzchni morza. Krzyknal przez glosnik: rekiny na wysokosci rufy, panowie. Okolo sto piecdziesiat jardow od nas!
Mezczyzni stloczyli sie przy relingu. Colin wcisnal sie w wolne miejsce miedzy Mike’em a ojcem.
– Sto jardow – powiedzial Charlie.
Colin zmruzyl oczy, wpatrujac sie intensywnie w falujacy krajobraz, ale nie mogl dojrzec rekinow. Na wodzie polyskiwaly promienie slonca. Zdawalo sie, ze powierzchnie morza zamieszkuja miliony zywych stworzen, ale wiekszosc z nich byla zludzeniem – pasemkami swiatla, skaczacymi po falach.
– Osiemdziesiat jardow!
Rozlegl sie glosny okrzyk, gdy kilku mezczyzn jednoczesnie dostrzeglo rekiny.
W chwile pozniej Colin zobaczyl pletwe. Potem nastepna. Potem jeszcze dwie. Przynajmniej z tuzin.
Nagle od strony jednego z bebnow dobiegl spiew zylki.
– Bierze! – wykrzyknal Pete.
Rex wskoczyl na przysrubowane do pokladu krzeselko przy wygietej i drgajacej wedce. Gdy Irv przypinal go do siedziska rzemieniami, Rex wysunal glebinowe wedzisko ze stalowej obreczy, ktora je przytrzymywala.
– Cholera, rekiny to gowniana zdobycz – powiedzial Jack lekcewazaco.
– Nie dostaniesz za rekina zadnego trofeum, chocby byl nie wiadomo jak wielki.
– Wiem – powiedzial Rex. – I nie zamierzam jesc tego swinstwa. Ale niech mnie diabli, jesli pozwole zwiac temu sukinsynowi!
Cos polknelo przynete przy drugim stanowisku i zaczelo odplywac, ciagnac za soba zylke. Mike wskoczyl na krzeselko.
Z poczatku byla to jedna z najbardziej podniecajacych rzeczy, jakie Colin kiedykolwiek widzial. Choc nie byl to jego pierwszy rejs, patrzyl z podziwem na mezczyzn walczacych ze zdobycza. Na ich grubych ramionach wybrzuszaly sie miesnie. Na szyjach i skroniach pokazaly sie zyly. Jeczeli, rzucali sie do przodu i nieruchomieli, ciagnac zylke i popuszczajac, ciagnac i popuszczajac. Pot splywal po ich twarzach i Irv wycieral je biala szmatka, by pot nie zalal oczu.
– Napnij zylke.
– Nie pozwol, zeby wyplul hak!
– Pogon go jeszcze.
– Zmecz go.
– Juz jest zmeczony.
– Uwazaj, zeby sie zylki nie poplataly.
– To juz caly kwadrans.
– Jezu, Mike, nawet staruszka poradzilaby sobie z nim do tego czasu.
– Nawet moja matka by sobie z nim poradzila.
– Twoja matka ma posture Arnolda Schwarzeneggera.
– Wynurza sie!
– Masz go, Rex!
– Duzy! Szesc stop albo i wiecej.
– I jeszcze jeden. Tam!
– Walczcie, chlopaki!
– Co, do cholery, zrobimy z tymi rekinami?
– Trzeba je bedzie puscic.
– Najpierw je zabijemy – powiedzial ojciec Colina. – Rekina nie wypuszcza sie zywego. Mam racje, Irv?
– Slusznie, Frank.
– Lepiej przynies spluwe, Irv.
Irv skinal glowa i odszedl pospiesznie.
– Jaka spluwe? – spytal Colin niespokojnie. Nie lubil broni palnej.
– Trzymaja na pokladzie rewolwer kalibru 0.38, wlasnie na rekiny – wyjasnil ojciec.
– Jest zaladowany. – Irv wrocil z bronia.
Frank wzial rewolwer i stanal przy relingu.
Colin chcial zatkac sobie uszy, ale bal sie. Mezczyzni wysmialiby go, a ojciec bylby zly.
– Nie widze jeszcze zadnego – powiedzial Frank.
Ciala obydwu wedkarzy lsnily od potu.
Wedki napiely sie tak bardzo, ze wydawalo sie cudem, iz jeszcze nie pekly – chronila je tylko zelazna wola