Colin cofnal sie gwaltownie. Puscil Roya, zakrztusil sie, zgial w pol, pochylil do ziemi, zatoczyl do tylu i upadl. Mial wrazenie, ze piesci Roya przebily go na wylot, zostawiajac w jego ciele dwie wielkie dziury. Nie mogl zlapac tchu.

Spadly mu okulary. Widzial tylko zamazane kontury zlomowiska. Kaszlac, dlawiac sie i wciaz probujac zlapac oddech, szukal po omacku zagubionych szkiel.

Roy stekal i mamrotal do siebie, starajac sie poruszyc pick – upa.

Nagle do uszu Colina dotarl jeszcze jeden dzwiek: rytmiczne czuk – czuk – czuk – czuk – czuk – czuk.

Pociag.

W pewnej odleglosci. Ale niezbyt daleko.

Coraz blizej.

Colin znalazl okulary i zalozyl je. Zobaczyl przez lzy, ze pick – up jest wciaz ponad dwadziescia stop od krawedzi wzniesienia i ze Roy zaczal go dopiero pchac.

Colin sprobowal wstac. Uniosl sie na wysokosc kolan, ale jego wnetrznosci przeszyla fala porazajacego, paralizujacego bolu.

Woz, ktory dzielilo od krawedzi nie wiecej niz dwadziescia stop, pokonywal powoli kolejne cale, powoli, ale nieublaganie.

Sadzac po natezeniu halasu, pociag dotarl do zakretu w dolince.

Woz dzielilo od krawedzi osiemnascie stop.

Szesnascie.

Czternascie.

Dwanascie.

I wtedy zjechal ze swego metalowego toru; obrecze kol wbily sie w sucha ziemie. Samochod zatrzymal sie. Gdyby pchali z obu stron, a ich sily byly rowno rozlozone, woz nie moglby zboczyc. Ale poniewaz byl pchany tylko z lewej strony, musial skrecic w prawo, tym bardziej ze Roy nie obrocil dostatecznie mocno kierownica, by skorygowac tor jazdy.

Colin uczepil sie klamki zdezelowanego dodge’a, przy ktorym lezal i podciagnal sie do gory. Nogi mu drzaly.

Noc wypelnila sie ogluszajacym hukiem pedzacego pociagu: kakofoniczny grzmot przypominajacy mechaniczna orkiestre, ktora wlasnie stroi instrumenty.

Roy podbiegl do krawedzi wzgorza. Spojrzal w dol, na pociag, ktorego Colin nie mogl widziec.

Po niecalej minucie halas oslabl. Ostatni wagon pokonywal wlasnie zakret – pociag pedzil w dal, w kierunku San Francisco.

Na szczyt wzniesienia zaczely z wolna docierac odglosy nadchodzacej nocy. Colin byl przez chwile zbyt ogluszony, by slyszec cokolwiek. Stopniowo do jego swiadomosci powrocil spiew swierszczy, rechotanie ropuch, szum bryzy w koronach drzew i lomot wlasnego serca.

Roy krzyknal. Spojrzal w dol, na tory, ktore teraz byly puste, wzniosl w gore piesci i zawyl jak konajace zwierze. Odwrocil sie i ruszyl w strone Colina.

Dzielilo ich jedynie trzydziesci stop odkrytego terenu.

– Roy, musialem to zrobic.

– Nienawidze cie.

– Nie mowisz powaznie.

– Jestes taki, jak cala reszta.

– Roy, poszedlbys do wiezienia.

– Zabije cie.

– Ale Roy…

– Ty pieprzony zdrajco!

Colin rzucil sie do ucieczki.

23

Wiedzial jednak, ze nigdy nie przescignie przyjaciela. Mial chude nogi – Roy muskularne. Zapas jego sil byl zalosnie maly – energia i sily Roya wydawaly sie niespozyte. Colin nie mial odwagi spojrzec za siebie.

Cmentarzysko samochodow bylo rozleglym labiryntem. Biegl nisko pochylony po wijacych sie, krzyzujacych ze soba sciezkach, korzystajac z oslony, jaka dawaly wraki. Skrecil w prawo, pomiedzy wypatroszone karoserie dwoch buickow. Mijal ogromne stosy opon, powyginane i zardzewiale plymouthy, rozbite i skorodowane fordy, dodge, toyoty, oldsmobile, volkswageny. Przeskoczyl rozmontowany wal napedowy, ominal zygzakiem rozrzucone bezladnie opony i popedzil w strone chaty Pustelnika Hobsona, ktora znajdowala sie nieprawdopodobnie daleko, w odleglosci przynajmniej szesciuset stop, i w koncu skrecil ostro w waska uliczke, zawalona tlumikami i reflektorami, przypominajacymi miny ladowe umieszczone w wysokiej trawie. Dziesiec jardow dalej skrecil na zachod, spodziewajac sie w kazdej chwili ataku od tylu, niemniej jednak zdecydowany odgrodzic sie od Roya sciana zelastwa.

Colinowi zdawalo sie, ze minela godzina, choc prawdopodobnie uplynely nie wiecej niz dwie minuty, gdy uswiadomil sobie, ze nie moze tak biec bez konca, i ze szybko zgubi wlasciwy kierunek i wpadnie prosto w objecia Roya na ktoryms z zakretow lub u zbiegu sciezek. Wlasciwie nie byl juz pewien, czy przybliza sie, czy tez oddala od punktu, w ktorym rozpoczal swoja ucieczke.

Zaryzykowal spojrzenie przez ramie i stwierdzil ze zdumieniem, ze jest sam. Zatrzymal sie przy jakims zmiazdzonym cadillacu i przycisnal sie w ciemnosci do jego boku.

Ponury, miedziany blask slonca, ktory za chwile mial zgasnac, nie mogl oswietlic otwartej przestrzeni miedzy samochodami. Wokol zalegaly liliowoczarne, puszyste cienie; rozrastaly sie na jego oczach z niewiarygodna predkoscia, jak koszmarny grzyb pokrywajacy cala planete. Colina przerazalo to, ze jest razem z Royem uwieziony w tej ciemnosci. Ale w takim samym stopniu bal sie groznych stworow, ktore mogly noca czaic sie na zlomowisku: przedziwnych bestii, chimer, moze nawet duchow ludzi, ktorzy zgineli w tych rozbitych samochodach.

Przestan! – myslal ze zloscia. – To glupie. To dziecinne. Musial sie skoncentrowac na niebezpieczenstwie, o ktorego istnieniu wiedzial na pewno. Roy. Musi sie ratowac sie przed Royem. Wtedy bedzie mogl martwic sie o inne rzeczy.

Mysl, do diabla.

Uswiadomil sobie, ze oddycha za glosno. Bylo prawdopodobne, ze Roy uslyszy podejrzane odglosy i kierujac sie nimi dotrze do jego kryjowki. Colinowi trudno bylo zachowac calkowita cisze w tej niebezpiecznej sytuacji, ale przy odrobinie wysilku mogl oddychac spokojniej.

Z napieciem nasluchiwal krokow Roya.

Nic.

Do Colina zaczely powoli docierac szczegoly tego malego swiata, w ktorym znalazl schronienie. Czul pod plecami twarda i ciepla karoserie cadillaca. Trawa byla sucha, sztywna i pachniala sianem. Ziemia promieniowala cieplem, oddajac chlodnej nocy zgromadzony w ciagu dnia zar sloneczny. Gdy z nieba saczyly sie ostatnie promienie swiatla, cienie zalegajace cmentarzysko zaczely sie kolysac i drzec jak wodorosty na dnie morza. Slychac bylo rozne odglosy: przerazliwe krzyki ptaka, szelest uciekajacej polnej myszy, rechot wszechobecnych ropuch, szum wiatru w koronach eukaliptusow, otaczajacych z trzech stron teren zlomowiska.

Ale Roya nie bylo slychac.

Czy wciaz tam byl?

Czy poszedl wsciekly do domu?

Colin, zbyt zdenerwowany, by dlugo tkwic nieruchomo, uniosl sie na tyle, by moc wyjrzec przez brudne szyby cadillaca. Niewiele widzial. Samochody szybko znikaly w rozlewajacej sie plamie nocy.

Cos dzialo sie za jego plecami, Colin bardziej to wyczul, niz uslyszal. Odwrocil sie na piecie, czujac jak wali mu serce. Zobaczyl przed soba Roya, ktory usmiechal sie szeroko i wygladal jak demon. Trzymal w reku lyzke do opon, jakby szykowal sie do rozgrywki baseballa.

Przez chwile obaj stali nieruchomo. Byli skrepowani niewidoczna pajeczyna pamieci, opleceni milymi wspomnieniami, niby siecia nitek utkana przez pajaka. Jeszcze przed chwila byli przyjaciolmi, nagle stali sie

Вы читаете Glos Nocy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату