wrogami. Zmiana nastapila zbyt gwaltownie, a przyczyna byla zbyt dziwaczna, by ktorys z nich zdolal dociec jej znaczenia. Tak to przynajmniej odczuwal Colin. I gdy patrzyli na siebie, zaczal miec nadzieje, ze Roy dostrzeze bezsens tej sytuacji i odzyska rozsadek.
– Jestem twoim bratem krwi – powiedzial cicho.
Roy zamachnal sie lyzka do opon. Colin rzucil sie na ziemie, by uniknac ciosu, i stalowy pret przebil bok cadillaca.
Jednym plynnym ruchem, caly czas krzyczac zlowieszczo, Roy wyrwal lyzke z karoserii, zamierzyl sie, jakby rabal drzewo i uderzyl z calych sil. Colin uskoczyl w bok i potoczyl sie po ziemi gniotac z trzaskiem trawe, gdy palka opadla. Slyszal, z jak nieprawdopodobna sila uderzyla o ziemie, w miejscu, gdzie jeszcze przed sekunda lezal, i wiedzial, ze roztrzaskalaby mu czaszke, gdyby w pore nie umknal.
– Su – kin – syn! – powiedzial Roy.
Colin potoczyl sie jeszcze jakies piec czy szesc stop i podniosl sie na nogi. Gdy wstawal, Roy ruszyl w jego strone wymachujac stalowa lyzka. Przeciela powietrze – fiuuuuu! – i minela go o kilka cali. Colin zatoczyl sie do tylu, probujac wydostac sie poza zasieg rak przeciwnika, i natknal sie na inny samochod, ktory zagrodzil mu droge.
– Mam cie – powiedzial Roy. – Mam cie, ty maly draniu.
Roy zamachnal sie tak szybko, ze Colin prawie nie dojrzal palki.
W ostatniej chwili przykucnal i stalowy pret przecial powietrze nad jego glowa; odbil sie z brzekiem od samochodu, stojacego za plecami Colina. Glosny, ostry dzwiek zabrzmial jak strzal karabinowy, ktory trafil w ogromny stalowy dzwon o pozbawionym melodii tonie, i przetoczyl sie gluchym echem przez zlomowisko. Pret uderzyl w samochod tak mocno, ze wypadl z reki Roya, polecial w ciemnosc i upadl w trawe kilka jardow dalej.
Roy zawyl z bolu. Sila uderzenia dotarla, poprzez stal, do jego reki. Chwycil sie za obolala dlon i zaklal glosno.
Colin skorzystal z chwilowej niedyspozycji przeciwnika i uciekl najszybciej, jak mogl.
24
Wnetrze chevroleta cuchnelo. Colin rozroznial kilka nieprzyjemnych zapachow i byl w stanie wyobrazic sobie zrodla niektorych z nich – choc nie wszystkich. Zjelczaly smar pokryty plesnia. Wilgotna tapicerka przesiaknieta stechlizna. Gnijacy dywanik. Ale jeden byl najsilniejszy – dziwny odor, przypominajacy zapach gotujacej sie szynki, na przemian slodki i mdly. Zastanawial sie, czy w samochodzie nie ma zdechlego zwierzecia – rozkladajacej sie wiewiorki albo myszy czy szczura, czegos pokrytego klebowiskiem robakow, zaledwie kilka cali od niego, niewidocznego w tej nieprzeniknionej ciemnosci. Chwilami obraz rozmieklego ciala stawal sie w jego umysle tak wyrazny, ze krztusil sie z obrzydzenia, choc wiedzial, ze ten odglos, nawet najcichszy, moze przyciagnac uwage Roya.
Colin lezal skulony na tylnym, zbutwialym siedzeniu chevroleta, na prawym boku, twarza do maski, z podciagnietymi kolanami, z ramionami przy klatce piersiowej – spocony i drzacy z przerazenia, szukajacy w glebokim cieniu ratunku, ale bolesnie swiadomy, ze w tym miejscu nie znajdzie bezpiecznego schronienia. Tylna szyba, a takze boczne byly cale, ale przednia zostala calkowicie wybita. Do wnetrza naplywala od czasu do czasu bryza, ale nie mogla odswiezyc powietrza wewnatrz wraku – mieszala tylko zapachy, ktore stawaly sie coraz bardziej intensywne. Nasluchiwal bacznie, czy wiatr nie przyniesie jakichs odglosow swiadczacych o bliskosci Roya, ale na zlomowisku od dluzszego czasu panowala cisza.
Wreszcie nastala noc. Wszystkie slady slonca na zachodnim horyzoncie przykryla ciemnosc. Na wschodzie zwieszal sie nisko kawalek ksiezyca, ale jego swiatlo nie docieralo do wnetrza chevroleta.
Lezac w ciemnosci, Colin nie mial nic do roboty, wiec rozmyslal, a nie umial myslec o niczym innym jak tylko o Royu. Nie mogl juz dluzej opierac sie prawdzie – to nie byla gra. Roy byl morderca. Zepchnalby pick – upa w dol zbocza. Nie bylo watpliwosci. Wykoleilby pociag. Zgwalcilby i zabil Sare Callahan, gdyby Colin nie znalazl w jego planie slabych punktow.
Wreszcie – myslal Colin – rozwalilby mi glowe ta lyzka do opon, gdybym mu sie nie wymknal. Co do tego nie mial zadnych watpliwosci. Ich przysiega nie miala zadnego znaczenia. Byc moze nigdy nie byla nic warta. Mozliwe nawet, ze Roy zabil tych dwoch chlopcow, tak jak twierdzil: jednego zepchnal z urwiska w Sandman’s Cove, a drugiego oblal plynem do zapalniczek i podpalil.
Ale dlaczego?
Prawda byla oczywista, ale jej zrodla niejasne. Colin nie widzial w tym wszystkim zadnego sensu i dlatego bylo to takie przerazajace. Fakty, ktore poznal, byly koncowym produktem dlugiego, tworczego procesu, lecz to, co uruchomilo cala te lawine, bylo okryte tajemnica.
W jego glowie klebily sie pytania. Dlaczego Roy chce zabijac ludzi? Czy czerpie z tego przyjemnosc? Jaka przyjemnosc, na litosc boska? Czy jest szalencem? Dlaczego nie wyglada na szalenca, jesli nim jest? Dlaczego wyglada jak zwyczajny czternastoletni chlopak? Zadawal sobie te pytania i setke innych, ale nie znal odpowiedzi.
Colin oczekiwal, ze swiat bedzie prosty i oczywisty. Lubil dzielic go na dwie polowy – sily dobra i sily zla. W ten sposob kazde wydarzenie, kazdy problem i jego rozwiazanie mialy swoja jasna strone i strone ciemna, i czlowiek zawsze wiedzial, na czym stoi. Colin prawie wierzyl, ze realny swiat przypomina kraine z
Oczywiscie, Roy mogl byc opetany.
Gdy tylko przemknelo mu to przez glowe, wiedzial, ze znalazl wlasciwa odpowiedz i uczepil sie jej goraczkowo. Jesli Roy byl opetany przez zlego ducha, to znaczylo, ze nie jest odpowiedzialny za przerazajace czyny, ktorych sie dopuszczal. Roy byl dobry, lecz ten demon, ktory w nim mieszkal, byl zly. Tak! To bylo to! Jak dziewczynka w
– Colin!
Drgnal i usiadl, przerazony i roztrzesiony. Przez chwile byl tak zaszokowany, ze nie mogl zlapac tchu.
– Hej, Colin!
Glos Roya, wolajacego jego imie, sprowadzil go z powrotem na ziemie.
– Colin, slyszysz mnie?
Roya nie bylo w poblizu. Stal przynajmniej sto jardow dalej. Musial krzyczec.