tyle.
– Jak na filmach – odrzekl Colin, klaszczac w dlonie. – Gaz do dechy!
Choc Doyle w przeciwienstwie do Colina nie byl zachwycony perspektywa szalenczej ucieczki i pogoni, zaczal stopniowo wciskac pedal gazu w podloge. Czul jak duzy samochod trzesie sie, kolysze, po czym znow odzyskuje rownowage, zblizajac sie blyskawicznie do szczytu swych mozliwosci, ktore probowano z niego wydusic. Pomimo niemal doskonalego wyciszenia, docieraly do nich odglosy drogi: stlumiony, ale narastajacy grzmot, towarzyszacy rytmicznej pracy silnika i przerazliwy, pelen protestu placz porywistego wiatru, przeciskajacego sie miedzy listwami oslony na chlodnice.
Gdy szybkosciomierz wskazywal sto mil na godzine, Alex znow spojrzal w lusterko. Niewiarygodne, ale chevrolet dotrzymywal im kroku. Byl to jedyny widoczny pojazd, korzystajacy z lewego pasa ruchu.
Thunderbird rozpedzal sie coraz bardziej: sto piec mil (halas na zewnatrz przypominal odglos wodospadu uderzajacego ze wszystkich stron), sto pietnascie mil (tanczacy tyl wozu, westchnienia i jeki karoserii), wreszcie szczyt szybkosciomierza, i dalej, poza ostatnie biale cyfry, coraz szybciej…
Slupki balustrady oddzielajacej obydwie jezdnie przelatywaly w pedzie, zlewajac sie w jedna niezmacona niczym plame, w sciane szarej stali. Za ta sciana, na wschodnim pasmie ruchu, samochody i ciezarowki gnaly w przeciwnym kierunku, niczym wystrzelone z armaty.
Furgonetka zostawala w tyle.
– Ale grzejemy! – krzyczal Colin, a w jego glosie pobrzmiewala mieszanina radosci i nieklamanego przerazenia.
– Nie daje rady! – powiedzial Alex.
Furgonetka malala, ginela gdzies w tyle.
Przed nim ciagnela sie pusta autostrada. Doyle nie zdjal nogi z pedalu gazu.
Straszac kierowcow innych samochodow, ktore wyprzedzali, wywolujac cala symfonie wscieklych klaksonow, pedzili przez Illinois z maksymalna predkoscia przez kolejne piec minut, oddalajac sie coraz bardziej od nieznajomego w furgonetce. Byli rozbawieni i jednoczesnie przerazeni, czujac nieodparty urok tej szalenczej jazdy. Jednakze gdy chevrolet zniknal z pola widzenia, a uczucie euforii oslablo, Doyle uswiadomil sobie ryzyko, jakie podjal, jadac z taka predkoscia nawet przy niewielkim ruchu. Gdyby pekla opona…
Przekrzykujac zawodzacy wiatr i wariacka muzyke jezdni ginacej pod kolami Colin spytal”
– A jesli trafimy na radar?
Gdyby zostali zatrzymani za przekroczenie predkosci, to czy jakikolwiek policjant drogowki, bedacy przy zdrowych zmyslach, uwierzylby, ze uciekali przed tajemniczym mezczyzna w wynajetej bagazowce? Ze uciekali przed czlowiekiem, ktory nigdy ich nie skrzywdzil, ani tez nie grozil, ze ich skrzywdzi? Ze uciekali przed absolutnie nieznajomym czlowiekiem, ktorego Alex obawial sie, poniewaz – no coz, poniewaz zawsze bal sie tego, czego nie mogl w pelni pojac? Nie, taka historia wygladalaby jak klamstwo, jak kiepska wymowka. Byla fantastyczna i, jednoczesnie, w znacznym stopniu niezadowalajaca. Tylko by rozzloscila policjanta.
Doyle z niechecia zwolnil. Strzalka szybkosciomierza opadla gwaltownie do setki, zadrgala jak pelen wahania palec, po czym opadla jeszcze bardziej.
Doyle spojrzal w lusterko.
Furgonetki nie bylo nigdzie widac. Przynajmniej przez pare minut kierowca chevroleta nie bedzie ich sledzil.
– Prawdopodobnie szybko sie zbliza – powiedzial Colin.
– Ni mniej, ni wiecej.
– Co robimy?
Tuz przed nimi znajdowal sie wjazd na trase piecdziesiat jeden i drogowskazy informujace o odleglosci do Decatur.
– Bedziemy jechac przez reszte dnia bocznymi drogami – powiedzial Alex. – Niech sobie nas tropi na trasie numer siedemdziesiat, jesli chce.
Po raz pierwszy od dluzszego czasu uzyl hamulcow i wjechal w plaska kraine, ciagnaca sie po obu stronach drogi.
6
W Decatur skrecili w boczna droge trzydziesci szesc biegnaca na zachod, ku krancom stanu, i dalej, do Missouri. Teren splaszczyl sie jeszcze bardziej, oslawione prerie stanowily dosyc monotonny widok. Krotko przed dwunasta zjedli szybki lunch w zgrabnej kafejce o drewnianych, bialych scianach, po czym ruszyli dalej.
Niedaleko za Jacksonville Colin zapytal”
– A wiec co sadzisz?
– O czym?
– O czlowieku w chevrolecie.
Wedrujace ku zachodowi slonce plonelo na przedniej szybie.
– To znaczy?
– Kto to mogl byc?
– A nie byl z FBI?
– To byla tylko gra.
Po raz pierwszy Alex zdal sobie sprawe, jak bardzo ta historia z wszedobylska furgonetka poruszyla chlopca, jak bardzo go zaniepokoila. Jesli Colin stracil zainteresowanie dla swoich gier, to znaczylo, ze musial byc naprawde zdenerwowany, i ze zasluguje na szczera odpowiedz.
– Kimkolwiek by byl – powiedzial Doyle, przesuwajac obolale posladki na winylowym siedzeniu – jest niebezpieczny.
– Czy to ktos znajomy?
– Nie. Sadze, ze to ktos absolutnie nieznany.
– Wiec dlaczego za nami jedzie?
– Poniewaz musi za kims jechac.
– To nie jest odpowiedz.
Doyle mial na mysli ten specjalny rodzaj szalencow, ktory wywodzil sie z poprzedniej dekady, z tych lat tlumionego cisnienia, gdy sama struktura spoleczenstwa zostala rozpalona do punktu wrzenia i bardzo szybko roztopila sie. Mial na mysli Charlesa Mansona, Richarda Specka, Charlesa Whitmana, Arthura Bremera… co prawda Charles Whitman, snajper z wiezy w Teksasie, ktory zastrzelil ponad tuzin niewinnych ludzi, mogl miec nierozpoznany guz mozgu, ale u pozostalych nie bylo mowy o fizycznych schorzeniach czy tez jakichkolwiek racjonalnych przeslankach, ktore tlumaczylyby ich krwawe czyny. Masakra w Teksasie – ktora zostala posrednio usprawiedliwiona przez wladze rozwodzace sie ze zlosliwa satysfakcja nad „liczba ofiar” w Wietnamie – byla sama w sobie powodem i wyjasnieniem tego wydarzenia. Byl przynajmniej z tuzin innych nazwisk, ktorych Doyle nie byl w stanie sobie przypomniec, nazwisk ludzi, ktorzy mordowali bez powodu, ale nie na tyle skutecznie, by zapewnic sobie niesmiertelnosc. Od 1963 roku kazdy szaleniec musial albo dzialac inteligentnie i starannie dobierac ofiary, albo postepowac dostatecznie brutalnie i zarzynac mnostwo ludzi, by zyskac rozglos. Wielokrotnie odtwarzana scena zabojstwa prezydenta Kennedy’ego i nocne sprawozdania z krwawej wojny stepily wrazliwosc Amerykanow. Pojedynczy, zbrodniczy akt stal sie zbyt pospolity, by poswiecic mu jakakolwiek uwage… Doyle probowal przekazac te mysli Colinowi, uzywajac drastycznych zwrotow tylko wtedy, gdy bylo to absolutnie konieczne.
– Wiec uwazasz, ze to szaleniec? – spytal chlopiec, gdy Doyle skonczyl.
– Moze. Prawde powiedziawszy, jak dotychczas, niczego szczegolnego nie zrobil. Ale gdybysmy pozostali na autostradzie i pozwolili mu jechac za nami, dali mu czas i mnostwo okazji… kto wie, co w koncu moglby uczynic.
– To wszystko wyglada para…
– Paranoidalnie?
– Wlasnie – powiedzial Colin, przytakujac energicznie. – To wyglada paranoidalnie.
– W dzisiejszych czasach trzeba byc troche paranoidalnym – powiedzial Doyle. – To prawie niezbedny