mogl dojrzec kierowcy, ani nawet jego sylwetki. Mezczyzna siedzial wyzej niz Doyle, po drugiej stronie kabiny i byl dobrze zamaskowany przez bialo-zolty, pustynny blask, tanczacy po szybie.

Znow jechali z predkoscia osiemdziesieciu mil na godzine, nadrabiajac stracony czas i dystans. Strzalka szybkosciomierza, drzac lekko, dotarla do osiemdziesieciu pieciu. Zawahala sie na tej cyfrze; przez chwile zdawalo sie, ze zatrzymala sie na dobre, lecz potem drgnela i ruszyla powoli w gore.

Alex katem oka obserwowal chevroleta. Gdy zauwazyl, ze furgonetka podjezdza, by znow sie o nich otrzec, wjechal na kamieniste pobocze, probujac uniknac nastepnej kolizji. Nie wytrzymaliby juz dlugo tego obijania. Choc ich duzy, luksusowy samochod byl o polowe drozszy od furgonetki, rozpadlby sie predzej i w wiekszym stopniu niz chevrolet. Powyginalby sie jak slaba papierowa konstrukcja, przekoziolkowal pare razy jak leciutki model i splonal predzej niz tekturowy karton.

Przy predkosci dziewiecdziesieciu mil na godzine samochod zaczal trzasc sie okropnie, wydajac dzwiek podobny do tego, jaki czynia kamienie toczace sie po dnie miski. Kolo kierownicy wibrowalo szalenczo w rekach Doyle’a. Co gorsza, przodem i tylem wozu zaczelo zarzucac.

Doyle zwolnil, choc byla to ostatnia rzecz, jaka chcial zrobic.

Strzalka szybkosciomierza opadla. Jazda z predkoscia osiemdziesieciu pieciu mil na godzine byla plynna, a woz dalo sie w pelni kontrolowac.

– Cos peklo! – zawolal Colin, przekrzykujac ryk wiatru i halas dwoch rywalizujacych ze soba silnikow.

– Nie. To musial byc zly odcinek drogi.

Choc Alex wiedzial, ze trudno liczyc na Boga, to jednak modlil sie, by to, co powiedzial chlopcu, okazalo sie prawda. Niech to bedzie prawda. Niech to nie bedzie nic powazniejszego niz odcinek zlej drogi, kawalek wyzlobionej deszczem nawierzchni. Niech nic zlego nie stanie sie z samochodem. Nie ma prawa sie popsuc. Nie wolno im utknac na tej piaszczystej i zasolonej rowninie w chwili, gdy sa zupelnie sami, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy, a ich jedynym towarzyszem jest szaleniec.

Znow nacisnal pedal gazu.

Samochod przyspieszyl, osiagnal dziewiecdziesiatke…

I znow powrocilo to gwaltowne drzenie, jak gdyby rama wozu i jego karoseria nie byly juz ze soba polaczone i uderzaly o siebie, oddalaly sie i znow uderzaly. Tym razem, gdy stracil kontrole nad kierownica, czul okropne drzenie takze w pedale gazu. Mogli jechac z maksymalna predkoscia osiemdziesieciu pieciu mil na godzine. W przeciwnym razie woz rozpadlby sie na kawalki. A tym samym nie byliby w stanie przescignac chevroleta.

Wydawalo sie, ze kierowca furgonetki uswiadomil to sobie w tym samym momencie co Doyle. Zatrabil, a nastepnie oddalil sie od nich, wysuwajac sie do przodu, gdzie stal sie panem drogi.

– Co robimy?

– Poczekamy i zobaczymy, co on zrobi.

Oddaliwszy sie o jakies tysiac jardow, otoczona przez zwodniczo falujace strumienie goracego powietrza unoszace sie nad rozpalona nawierzchnia, furgonetka zwolnila do stalej predkosci osiemdziesieciu pieciu mil na godzine i utrzymywala niezmienny polmilowy dystans.

Przejechali jedna mile.

Teren po obu stronach drogi stal sie jeszcze bielszy, jak gdyby wypalilo go nagie slonce. Jedyne urozmaicenie stanowily rzadkie, nieladne kepy krzewow i nieliczne ciemne, skalne trzony, splamione i zniszczone przez pustynny wiatr i upal.

Dwie mile.

Furgonetka wciaz byla z przodu, drazniac swoim widokiem.

Wloty nawiewu rozpylaly swieze, zimne powietrze, ale wewnatrz wozu wciaz bylo zbyt goraco i za duszno. Alex czul krople potu na czole. Koszula kleila mu sie do ciala.

Trzy mile.

– Moze powinnismy sie zatrzymac? – spytal Colin.

– I zawrocic?

– Moze.

– Zauwazylby to – powiedzial Doyle. – Zawrocilby i pojechal za nami – a po niedlugim czasie znow bylby na przedzie.

– No to…

– Poczekajmy i sprawdzmy, co zrobi – powtorzyl Doyle, starajac sie stlumic lek w swoim glosie. Byl swiadom tego, ze chlopiec nie powinien dostrzec w nim objawow slabosci.

– Chcesz wziac mape i zobaczyc, jak daleko jest do najblizszego miasta?

Colin zrozumial wage tego pytania. Chwycil mape i rozlozyl ja na kolanach. Przykryla go jak koldra. Patrzac zmruzonymi oczami przez grube szkla swych okularow, odnalazl ich ostatnia pozycje, obliczyl dystans jaki przejechali od tego czasu i zaznaczyl miejsce palcem. Zlokalizowal najblizsze miasto, sprawdzil skale u dolu mapy, a nastepnie dokonal w myslach obliczen.

– No i? – spytal Doyle.

– Szescdziesiat mil.

– Jestes pewien?

– Tak.

– Rozumiem. Odleglosc byla zbyt duza.

Colin poskladal mape i odlozyl ja. Siedzial jak kamienna rzezba, wpatrujac sie w tyl furgonetki.

Szosa wspinala sie na lagodne wzniesienie po czym opadla w szeroka, alkaliczna doline. Wygladala jak linia nakreslona atramentem na czystym arkuszu papieru maszynowego. Droga w kierunku zachodnim byla pusta. Nic sie na niej nie poruszylo.

To calkowite odosobnienie bylo wlasnie tym, czego potrzebowal kierowca bagazowki. Zahamowal ostro, skierowal chevroleta w strone prawego pobocza, po czym zatoczyl szeroki luk w lewo. Furgonetka zatrzymala sie bokiem na szosie, blokujac wieksza czesc obu pasow.

Doyle dotknal hamulca, ale po chwili uswiadomil sobie, ze niczego nie zyska zwalniajac, czy zatrzymujac sie. Ponownie wcisnal pedal gazu. – Jazda!

Utrzymujac stala predkosc osiemdziesieciu pieciu mil na godzine, thunderbird pedzil w strone furgonetki, prosto w srodek zielono-niebieskiego napisu na jej boku. Oba samochody dzielilo siedemset jardow. Po chwili tylko szescset, piecset, czterysta, trzysta.

– Nie ma zamiaru sie ruszyc! – krzyknal Colin.

– Niewazne.

– Uderzymy w niego!

– Nie.

– Alex…

Gdy od furgonetki dzielilo ich piecdziesiat jardow, Doyle skrecil gwaltownie w prawo. Rozlegl sie pisk opon. Samochod przejechal pedem zwirowate pobocze, podskoczyl szalenczo, jak gdyby mial gumowe resory, i parl do przodu.

Doyle uswiadomil sobie, ze probuje wykonac manewr, ktory jeszcze przed chwila wydawal mu sie niemozliwy. Teraz, mozliwy czy nie, byl ich jedyna nadzieja. Alexa ogarnelo przerazenie.

Samochod zaryl sie w ziarnista, biala glebe, ktora okalala szose, ciagnac za soba smuge alkalicznego pylu, podobna do strumienia pary wodnej. Ich predkosc spadla o jedna trzecia w ciagu paru pierwszych sekund i thunderbird tanczyl jak pijany na piaszczystej glebie.

To podloze nas zatrzyma, myslal Doyle. Utkniemy tutaj, Wcisnal pedal gazu do podlogi.

Choc jechali predzej niz piecdziesiat mil na godzine, szerokie opony reagowaly gwaltownie na strate przyczepnosci, obracajac sie wsciekle. Woz tanczyl, zarzucajac tylem, poki nie osiagnal pozadanej predkosci.

Mineli bagazowke.

Doyle skrecil w strone szosy. Caly czas wciskal pedal gazu do konca. Na niezbyt poslusznej kierownicy wyczuwal nierownosci zdradzieckiego terenu, ginacego pod kolami wozu. Jednakze zanim ktores z kol ugrzezlo w piachu, thunderbird dotarl do pobocza drogi i wskoczyl z powrotem na szose, wyrzucajac w gore setki malych kamyczkow.

W ciagu paru sekund osiagneli predkosc osiemdziesieciu pieciu mil na godzine, kierujac sie na zachod i zostawiajac furgonetke w tyle.

– Udalo ci sie! – zawolal Colin.

Вы читаете Groza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату