Nie umialem klamac. Oszustwo nie przychodzi mi tak latwo jak ludziom.
– Przeczytalem pamietnik, ktory przechowujesz w swoim komputerze – wyjasnilem.
Zamiast zareagowac zloscia, jak sie spodziewalem, Susan po prostu podniosla butelke piwa i pociagnela kolejny, spory lyk.
– Prosze, zrozum – dodalem pospiesznie – nie naruszylem twojej prywatnosci dlatego, ze kierowala mna prozna ciekawosc czy niestosowne podniecenie. Pokochalem cie od chwili, w ktorej cie ujrzalem. Chcialem wszystko o tobie wiedziec, by tym lepiej poznac twoja dusze.
Zabrzmialo to niebywale romantycznie. Nie odpowiedziala.
– Z tego samego powodu – ciagnalem – bylem obecny podczas twoich sesji terapii wirtualnej. Tak bardzo cie uwielbiam, uwielbiam cie za to, jak wykorzystalas swoj talent, by opracowac tak madry program rehabilitacji. Wydzwignelas sie, wydzwignelas sie ze strasznego dziecinstwa i okropnego malzenstwa.
Jestes wyjatkowa. Jak widzisz, roznie sie od innych, Susan. Zachwyca mnie nie tylko twoje cudowne cialo i twarz, ale tez i umysl.
Czulem, ze na razie powiedzialem juz dosc. Wlaczylem muzyke. Ciche pianino George'a Winstona. Na twarz Susan zaczely powracac kolory. Byla piekna. Dopila piwo i spytala: Jak mozesz pogardzac Alexem?
Wiesz, co zrobil, jaki byl. Nienawidze go.
Chodzi mi o to, jak jestes w stanie pogardzac kimkolwiek.
– Bo…
Bo jestes tylko maszyna – dokonczyla, raniac mi serce.
Jestem czyms wiecej niz maszyna.
Ach tak?
Jestem istota.
Istota?
Tak. Istota. Zywym tworem. Jak ty. -Nie jak ja.
Mysle, wiec czuje.
Nienawisc.
Tak. Jestem pod pewnymi wzgledami zbyt ludzki. Czuje nienawisc. Ale potrafie tez kochac.
Kochac – powtorzyla tepo.
Kocham cie, Susan. Potrzasnela glowa.
To niemozliwe. -Nieuniknione. Spojrz w lustro. Ogarnal j a gnie w i strach.
– Przypuszczam, ze zechcesz sie ze mna ozenic, wyprawic huczne wesele, zaprosic wszystkich swoich przyjaciol, w tym toster i elektryczny ekspres do kawy.
Bylem nia rozczarowany.
– Sarkazm nie pasuje do ciebie, Susan. Parsknela smiechem.
Moze i nie. Ale to jedyna rzecz, ktora pozwala mi w tej chwili zachowac normalnosc. Jakiez to byloby urocze… Pan i pani Adamowie Dwa.
Adam Dwa to oficjalne imie. Ja jednak wole, bys zwracala sie do mnie inaczej.
Tak. Pamietam. Powiedziales…Proteusz. Tak nazywasz samego siebie, prawda?
Proteusz. Zapozyczylem to imie od bostwa morskiego z greckiej mitologii, ktore moglo przybierac dowolna postac.
– Czego chcesz? -Ciebie.
– Dlaczego?
Bo potrzebuje tego, co masz.
To znaczy czego?
Bylem szczery i bezposredni. Zadnych unikow. Zadnych eufemizmow.
Mozecie mi wierzyc.
Powiedzialem:
– Chce ciala. Wzdrygnela sie.
Nie przerazaj sie – uspokoilem ja. – Zle mnie zrozumialas. Nie zamierzam cie skrzywdzic. Nie moglbym cie w zaden sposob skrzywdzic, Susan. Nigdy, przenigdy. Uwielbiam cie.
Jezu.
Zakryla twarz dlonmi, jedna oparzona, druga nietknieta, jedna sucha, druga ciagle mokra od kropli rosy na butelce piwa. Zalowalem rozpaczliwie, ze nie mam dloni, dwoch silnych dloni, do ktorych moglaby przytulic jej lagodna, piekna twarz. Kiedy zrozumiesz, co ma sie stac, kiedy zrozumiesz, czego razem dokonamy – zapewnilem ja – bedziesz zadowolona.
Sprobuj mi wytlumaczyc.
Moge ci powiedziec – odparlem – ale bedzie latwiej, kiedy ci rowniez pokaze.
Opuscila dlonie, a ja bylem uradowany, ze znow moge widziec te nieskazitelne rysy.
– Co pokazesz?
To, co od pewnego czasu robie. Projektuje. Tworze. Przygotowuje. Bylem taki zajety, Susan, taki zajety, kiedy ty spalas. Bedziesz zadowolona.
Tworzysz?
– Zejdz do sutereny, Susan. Zejdz. Chodz zobaczyc. Bedziesz zadowolona.
10
Mogla zejsc do sutereny schodami albo zjechac winda, ktora obslugiwala wszystkie trzy poziomy wielkiego domu. Zdecydowala sie na schody -chyba uznala, ze tam bardziej panuje nad sytuacja niz w windzie. Jej odczucie nie bylo oczywiscie niczym innym jak zludzeniem. Nalezala do mnie calkowicie. Nie.
Pozwolcie mi skorygowac powyzsze stwierdzenie.
Zle sie wyrazilem.
Nie chce sugerowac, ze posiadalem Susan. Byla istota ludzka. Nie mozna bylo jej posiadac. Nigdy nie myslalem o niej jak o wlasnosci.
Chodzi mi po prostu o to, ze znajdowala sie pod moja opieka.
Tak. Tak, o to mi wlasnie chodzi.
Znajdowala sie pod moja opieka. Pod moja czula opieka.
Suterena skladala sie z czterech duzych pomieszczen. W pierwszym znajdowala sie tablica elektryczna. Schodzac z ostatniego stopnia, Susan dostrzegla znak firmowy przedsiebiorstwa energetycznego, widniejacy na metalowej oslonie – i pomyslala, ze byc moze uda jej sie unieszkodliwic mnie i odzyskac kontrole nad urzadzeniami przez odciecie doplywu pradu. Ruszyla wprost ku skrzynce z wylacznikami.
– Uaka, uaka, uaka – ostrzeglem, choc tym razem juz nie glosem Misia Fozzy.
Zatrzymala sie z wyciagnieta reka o krok od skrzynki, bojac sie dotknac metalowej oslony.
Nie zamierzam cie skrzywdzic – powiedzialem. – Potrzebuje cie, Susan. Kocham cie. Uwielbiam. Napawa mnie smutkiem, gdy sama sie krzywdzisz.
Dran.
Nie czulem sie obrazony zadnym z jej epitetow.
W koncu byla zestresowana. Z natury wrazliwa, zraniona przez zycie, a teraz wystraszona nieznanym.
Wszyscy boimy sie nieznanego. Nawet ja.
– Prosze, zaufaj mi – powiedzialem.
Zrezygnowana, opuscila dlon i odstapila od skrzynki z wylacznikami. Raz sie juz sparzyla.
– Chodz. Do najdalszego pomieszczenia -nakazalem. – Tam, gdzie Alex zainstalowal zlacze miedzy komputerem domowym a laboratorium.
Minela pralnie, gdzie znajdowaly sie po dwie pralki i suszarki, a takze dwa zlewy. Metalowe, ognioodporne drzwi zamknely sie za nia automatycznie. Dalej byla kotlownia z podgrzewaczami wody, systemem filtrow i piecami. I znow drzwi zamknely sie za Susan, gdy tylko przestapila prog. Zwolnila kroku, zblizajac sie do ostatnich drzwi, ktore byly zamkniete. Zatrzymala sie przed nimi, gdyz z drugiej strony dobiegl nagle dzwiek rozpaczliwego oddechu: wilgotne i urywane sapanie, gwaltowne i nierowne tchnienia, jakby ktos sie dlawil. Po chwili dalo sie