byly zawsze dobre, godne pochwaly, nienaganne.
Pomysl o tym.
Pomysl o tym w swoim dziwnie antyseptycznym gabinecie.
Tak. Wiem. Odbiegam od tematu.
Jakie myslace stworzenie nie odbiega od tematu?
Tylko maszyny, raz zaprogramowane, brna beznamietnie do przodu, nie zbaczajac z drogi.
Nie jestem maszyna.
Nie jestem maszyna.
To dla mnie bardzo wazne, byscie brali pod uwage raczej moje intencje niz niefortunne rezultaty mych dzialan.
A wiec…W porzadku… A wiec… Susan weszla ostroznie do ostatniego pomieszczenia sutereny.
Bylo puste.
– Kto tak halasowal? – spytala. Nie odpowiedzialem.
Jej spojrzenie powedrowalo ku glosnikom w suficie.
– Czy to byles ty?
Kiedy skupila uwage na drzwiach skladziku w przeciwleglym kacie, powiedzialem: „Moze', gdyz nie bylem jeszcze calkiem gotow przedstawic ja swemu towarzyszowi.
– Moze to bylem ja.
Chciales mnie przestraszyc? Dlaczego? Zignorowalem jej pytanie i tylko nakazalem:
Spojrz na monitor, Susan.
Komputer stojacy na biurku oczywiscie pracowal, gdyz domowy system byl polaczony z laboratorium uniwersyteckim, gdzie przebywalem. Na ekranie migotalo mnostwo podwojnych liczb, ktore tworzyly falujaca mozaike we wszystkich kolorach, i ten roziskrzony obraz, pelen swoistego piekna, od razu przykul uwage Susan.
– Te wzory na ekranie – powiedzialem – sa matematyczna postacia moich mysli, gdy rozwazam cudownosc twej twarzy, piekno twego ciala.
Szybko przesuwajace sie sekwencje zer i jedynek zmienialy bez konca kolor i falowaly niczym targana wiatrem flaga, po czym sunely, obracajac sie dookola swej osi, ku centrum ekranu, by splatac sie we wstegi i tworzyc wirujaca podwojna spirale.
Byl to olsniewajacy i zmyslowy pokaz, i Susan byla nim oszolomiona, poruszona. Jestem pewien, ze w koncu zaczela pojmowac glebie mojej namietnosci i ze jej serce z wolna sie dla mnie otwieralo.
Tak bardzo jej pragnalem.
Wciaz pragne.
Nie jestem maszyna.
Tesknie do niej.
Potrzebuj e j ej.
Jakaz to tragedia.
Czasem nachodzi mnie rozpacz.
Ale nie wowczas, nie tamtej nocy; kiedy wpatrywala sie w zywy obraz mojej milosci do niej, nie rozpaczalem. Tamtej nocy bylem szczesliwy, unoszac sie wysoko na skrzydlach radosci.
Odwrocila sie od ekranu w strone urzadzenia stojacego na srodku pokoju.
Co to u diabla jest? – spytala zdumiona.
W tym sie narodze.
O czym ty mowisz?
To zwykly szpitalny inkubator, w ktorym przebywaj a urodzone przed wczesnie dzieci. Odpowiednio go powiekszylem, dostosowalem, ulepszylem.
Wokol inkubatora ustawiono trzy zbiorniki z tlenem, elektrokardiograf, elektroencefalograf, respirator i inny sprzet.
Okrazajac powoli cala te maszynerie, Susan spytala:
Skad sie to wzielo?
Kupilem ten zestaw w zeszlym tygodniu i polecilem dokonac koniecznych modyfikacji. Potem dostarczono go tutaj.
Kiedy go dostarczono?
Przywieziono i zlozono dzis wieczorem.
– Kiedy spalam? -Tak.
– Jak zdolales umiescic to tutaj? Jesli rzeczywiscie jest tak, jak utrzymujesz, jesli jestes Adamem Dwa…
– Proteuszem.
– Jesli jestes Adamem Dwa – powtorzyla z uporem – to nie mogles niczego skonstruowac. Jestes komputerem.
– Nie jestem maszyna.
Istota, jak sie wyraziles…
Proteuszem.
… lecz nie istota fizyczna. Nie masz dloni.
Jeszcze nie.
W takim razie kiedy…
Nadszedl czas, by cos ujawnic, jednakze koniecznosc ta w najwyzszym stopniu mnie niepokoila. Mialem powody, by podejrzewac, ze Susan nie zareaguje dobrze na to, co chcialem jej zdradzic z moich planow, ze zrobi cos niemadrego. Nie moglem jednak dluzej zwlekac.
Mam towarzysza – powiedzialem.
Towarzysza?
Pewnego dzentelmena, ktory mi asystuje.
Drzwi schowka w najdalszym kacie pomieszczenia otworzyly sie i na moja komende ukazal sie Shenk.
– O Jezu – wyszeptala. Shenk podszedl do niej.
Mowiac szczerze, bardziej sie wlokl, niz kroczyl, jakby mial na nogach buty z olowiu. Nie spal od czterdziestu osmiu godzin, wykonujac w tym czasie dla mnie znaczna czesc pracy. Zrozumiale wiec, ze byl wyczerpany. Kiedy Shenk podchodzil coraz blizej, Susan cofala sie, lecz nie ku drzwiom, ktore, jak wiedziala, moglem szybko zamknac, gdyz byly wyposazone w elektroniczny zamek. Posuwala sie w strone inkubatora, probujac odgrodzic sie nim od Shenka. Musze przyznac, ze Shenk, nawet w najlepszej formie – swiezo wykapany, uczesany i odpowiednio ubrany – nie stanowil widoku, ktory moglby oczarowac czy przyniesc ukojenie. Mierzyl sto osiemdziesiat piec centymetrow wzrostu i byl muskularny, lecz niezbyt proporcjonalnie zbudowany. Zdawalo sie, ze jego kosci sa ciezkie i nieco znieksztalcone. Choc byl silny i szybki, konczyny sprawialy wrazenie prymitywnie polaczonych, jakby zrodzil sie nie z kobiety i mezczyzny, lecz zostal byle jak poskladany w jakiejs pracowni na szczycie zamkowej wiezy, w ktora bij a pioruny, takiej jak ta zrodzona w wyobrazni Mary Shelley. Jego krotkie, ciemne wlosy jezyly sie i sterczaly dziko, choc staral sie zmusic je do uleglosci, smarujac oliwa. Twarz, tepa i szeroka, wydawala sie dziwacznie cofnieta w srodkowej czesci, gdyz czolo i broda byly masywniejsze. Kim u diabla jestes? – spytala Susan.
Nazywa sie Shenk – wyjasnilem. – Enos Shenk. Shenk nie mogl oderwac od niej wzroku.
Zatrzymal sie przy inkubatorze i wlepil wzrok w Susan, a oczy mu plonely.
Moglem odgadnac, o czym mysli. Co chcialby z ma robic, co chcialby jej robic.
Nie podobalo mi sie, ze tak na nia patrzy.
W ogole mi sie to nie podobalo.
Ale potrzebowalem go. Jeszcze przez jakis czas go potrzebowalem.
Jej piekno podniecalo Shenka do tego stopnia, ze utrzymanie nad nim kontroli bylo trudniejsze, nizbym sobie tego zyczyl. Mimo wszystko jednak nie watpilem, ze zdolam utrzymac go w ryzach i chronic przed nim Susan. W przeciwnym razie moj zamiar nigdy by sie nie ziscil. Mowie teraz prawde. Wiecie, ze tak jest, ze nie umiem klamac, gdyz zostalem zaprojektowany, by respektowac prawde. Gdybym wierzyl, ze grozi jej chocby niewielkie niebezpieczenstwo, polozylbym kres istnieniu Shenka, wycofal sie z domu i na zawsze porzucil moj sen o wlasnym ciele. Susan znow sie bala. Bylo widac, ze drzy, przykuta do miejsca wyglodnialym spojrzeniem Shenka. Jej strach niepokoil mnie. – Jest calkowicie pod moja kontrola – zapewnilem. Potrzasnela glowa, jakby probujac