Sal zatrzymal auto i spojrzal na Kimberly jak na wariatke.
– Nie wiem, czy zauwazylas, ale leje deszcz.
– Wiem, wiem. Tylko kawalek. Co innego mamy do roboty?
– Na pewno cos lepszego niz grzezniecie w blocie.
– Sal, on jezdzil tymi drogami. A skoro tak, powinnismy chociaz rzucic okiem. No chodz, nie bedziemy sie daleko zapuszczac.
– Jestesmy w Suches – mruknal. – Czy moze byc jeszcze dalej?
Znow na nia spojrzal, ale widzac, ze Rainie i Quincy nie protestuja, wrzucil bieg, zawrocil, wykorzystujac pusty pas jezdni, i skrecil w prawo.
Poczatek drogi byl wyasfaltowany, co zdziwilo Kimberly. Nie tego sie spodziewala. Zaskoczyla ja takze liczba domow mieszkalnych usadowionych na wzgorzach posrod gestych krzewow kalmii. Ale juz kilometr dalej zaczal sie zwir, a las zdawal sie wygrywac wojne z cywilizacja. Krazyli miedzy drzewami, podmyta ziemia powoli zapadala sie pod kolami, a po bokach deszcz tworzyl rwace, blotniste strumienie.
Dotarli do zawrotki. Kimberly kazala Salowi stanac, a potem, nim zdazyl zareagowac, pchnela drzwi i wyskoczyla wprost w strugi deszczu. Jak przez mgle slyszala protesty Sala i dzwiek otwieranych drzwi: Rainie i Quincy dolaczyli do niej w tym szalenstwie.
Nawet na nich nie spojrzala, nie odezwala sie slowem. Nie musiala. Oni zyli w tym samym swiecie co ona. Swiecie, w ktorym potwory istnieja naprawde, a dobrym ludziom dzieje sie krzywda i albo mozna dac sie temu przytloczyc, albo postarac sie cos z tym zrobic. Odkad tylko pamieta, ona i jej ojciec scigali widmo smierci. Byly to prawdopodobnie jedyne chwile, kiedy oboje czuli, ze zyja.
Nagle gdzies w tyle glowy przemknela jej mysl, ze powinien byc z nimi Mac. Zawsze dzialali we czworke: on, ona, jej ojciec i Rainie. Zatesknila za nim.
– On sie myli – szepnela do siebie, rozgladajac sie po drzewach.
– Kto? – spytal Sal. Stal przed nia, mokre wlosy oblepialy mu twarz. Mial wsciekla mine. W innej sytuacji nawet moglaby sie go wystraszyc, ale ona znala ten rodzaj gniewu. Wiedziala, jak to jest, kiedy robisz wszystko co w twojej mocy i nagle sobie uswiadamiasz, ze to i tak za malo.
– Ron. Dinchara i chlopcy musza byc stad. Sam mowil, ze nie robia wiekszych zakupow, wiec musza byc dobrze zaopatrzeni.
– Kimberly, jest zimno, pada deszcz. Przemoklem do suchej nitki. Nie wiem, co ty kombinujesz, ale prosze cie, przestan mnie wkurzac.
– To kwestia logistyki – stwierdzila, przygladajac sie waskiej blotnistej drodze, smuklym szkieletom drzew i otaczajacym je kepom krzewow. Deszcz przylepil jej wlosy do glowy, bluzka kompletnie przemokla. Nie przejmowala sie tym. Deszcz byl niewazny. Bloto bylo niewazne. Liczyl sie tylko las.
– Zabic jest latwo – powiedziala. – Gorzej z pozbyciem sie ciala. W dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach wlasnie przy tym mordercy popelniaja blad. A my szukamy faceta, ktory zrobil to nie raz, a prawdopodobnie kilkanascie razy. Co to znaczy? Ze ma doskonale opracowana logistyke.
Przeszla na skraj lasu, gdzie rosly paprocie tak wysokie, ze siegaly jej do pol uda. Zaczela odliczac na palcach.
– Po pierwsze: gdzie najlepiej ukryc zwloki?
– W lesie – podpowiedzial Sal, mniej wkurzony, bardziej zaciekawiony.
– Slusznie. Po drugie: jak je przetransportowac?
– Na przyklad takim SUV-em jak jego. Z tylu jest pelno miejsca.
– Dopoki nie dotrzesz tutaj – zaznaczyla, wskazujac na otaczajace ich brazowo zielone bajoro. – Co wtedy?
Sal kiwnal glowa, zdajac sie wciagac w jej tok rozumowania, mimo ze strugi wody splywaly mu po karku, a jego szary garnitur zrobil sie czarny.
– Jest pozna noc albo tuz nad ranem, pora, gdy istnieje mniejsze ryzyko, ze ktos go zobaczy. Szuka ustronnego miejsca, wiec wybiera jedna z drog uzywana przez lesnikow i zapuszcza sie w glab lasu. Potem staje, wyjmuje cialo z bagaznika i… wrzuca do wawozu?
– Straznik lesny by je znalazl – natychmiast zauwazyl Quincy. Stal troche z boku, gdzie wszystko slyszal, ale mial dosc przestrzeni na formulowanie wlasnych hipotez. Byl w tym dobry. Jesli nie najlepszy. – Z drogi byloby widac zdeptana trawe, nawet polamane galazki. Straznika by zaciekawilo, co to za jelen, niedzwiedz czy rys tamtedy przechodzil. I poszedlby sprawdzic. Raz czy dwa moze by sie mordercy upieklo, ale kilkanascie razy? Predzej czy pozniej ktos by cos zauwazyl, zwlaszcza ze w szczycie sezonu na drogach i w lasach jest spory ruch.
– Czyli zanosi je jak najdalej od drogi – powiedzial Sal.
– Zwloki sa ciezkie – zauwazyla Kimberly. – Dorosla kobieta wazy co najmniej piecdziesiat kilo. Nawet jesli ja zarzucic na plecy, to spory ciezar.
– Schodzi w dol wawozu? – zgadywal Sal.
I znow Quincy pokrecil glowa.
– Wszystko co porzucisz na dole, bedzie widoczne z gory, zwlaszcza zima, kiedy nie ma lisci. To popularna okolica wsrod mysliwych, turystow i wedkarzy, co znaczy, ze po tych lasach kreci sie duzo osob, nawet w miejscach, ktore wydawalyby sie niedostepne. Najpewniejsze sa tereny polozone wysoko, powyzej szlakow, tam, gdzie rzadko kto zaglada.
Sal spojrzal na towarzyszy.
– Nie rozumiem.
– Ktos mu pomaga – powiedziala Kimberly. – Stawialabym na starszego z chlopcow. Nie sadze, zeby bral udzial w samym akcie zabojstwa, na nagraniu nie slychac innych osob, ale przynajmniej pomaga mu w pozbyciu sie cial. Samotny mezczyzna krecacy sie po lesie pozno w nocy moze wzbudzac podejrzenia, ale juz ojciec z synem…
– Mogli na przyklad przyjechac na biwak – dodal Sal.
– To tlumaczy wielki tobolek, ktory dzwigaja na plecach albo ciagna za soba.
– Jasny gwint – jeknal Sal i zakryl dlonmi oczy.
– Musialo im to zajmowac pare godzin – wtracila Rainie. – Potrzebne byly narzedzia: lopata, kilof, sznur, worki. Poza tym jedzenie, woda, apteczka, kompas, takie podstawowe rzeczy. Kimberly ma racje, Dinchara musi byc dobrze zaopatrzony. A skoro nie kupuje nic na miejscu, na pewno ma tu gdzies baze.
– Mlodszy chlopak… – mruknela Kimberly.
– No wlasnie – podchwycila Rainie. – Kelnerka w Smith House nigdy go nie widziala, wiec pewnie go gdzies zostawiali. Moze jest za maly, tylko by im przeszkadzal. Dinchara z nastolatkiem sami jechali dokonczyc brudna robote.
– Nie ma szans, on musi miec tu w poblizu dom. Byc moze dziewczyny jeszcze zyly, gdy je tu przywozil. Wyobrazcie sobie taka lesna chatke, jakie mijalismy po drodze. Schowana w samym srodku lasu. Nawet gdyby dziewczyna cala noc wolala o pomoc albo nawet zdolala uciec, kto by ja uslyszal? Dokad mialaby pojsc? Taki dom rozwiazuje wiele problemow.
– Mozna by sprawdzic rejestry podatkowe – zaproponowal Sal. – Znalezc wszystkie osoby, ktore w ciagu ostatnich pieciu lat kupily domy w okolicach Dahlonegi i Suches. Potem zestawic dane z rachunkami ze Smith House i juz.
– I sprawdzajcie oferty pracy – dorzucil Quincy. – Jezeli juz dlugo tu siedza, Dinchara w koncu bedzie potrzebowal forsy. Nie wiem jak teraz, ale za moich czasow piecdziesiat procent zarobkow jednej prostytutki to nie bylo znowu tak duzo, wiec albo zatrudnia ich wiecej, a wy jeszcze o nich nie wiecie, albo ma inne zrodlo dochodu. Z tego co o nim wiemy, moglby byc znakomitym przewodnikiem albo…
Wszyscy wpadli na to jednoczesnie.
– Straznikiem lesnym!
– To by mu dalo wiedze o wszystkich ukrytych drogach w gorach Blue Ridge i dostep do nich, a nawet gotowa przykrywke w razie wpadki. Nie mowiac o tym, ze zawsze mialby aktualne informacje, kto i kiedy przeprowadza obchod w okolicy, gdzie ukryl zwloki. Zdazylby je wtedy usunac, moze nawet skierowac straznikow w inne miejsce.
– O Boze. Juz nigdy nie pojde w gory – westchnal Sal.