Daleko w ciemnosci, ponad niewidocznym oceanem, blyskawica zapulsowala dwukrotnie, trzykrotnie i zgasla.
Lozko pod oknem bylo puste, a drugie na srodku pokoju bylo zaciemnione. Lampka palila sie nad pierwszym lozkiem. Pod przescieradlem lezalo dziecko w zwyczajnej szpitalnej koszuli, z glowa oparta na pojedynczej poduszce. Gorna czesc lozka byla uniesiona pod lekkim katem, totez Laura od razu zobaczyla twarz dziewczynki, kiedy weszla do pokoju.
To byla Melanie. Laura nie miala zadnych watpliwosci. Dziewczynka odziedziczyla po matce wlosy, nos, delikatna linie szczeki. Po ojcu – czolo i kosci policzkowe. Oczy miala w tym samym odcieniu zieleni co Laura, lecz osadzone gleboko jak u Dylana. W ciagu minionych szesciu lat wyrosla na dziecko inne od tego ze wspomnien Laury, lecz jej tozsamosc potwierdzil nie tylko wyglad, rowniez cos nieokreslonego, jakas znajoma aura, emocjonalna czy wrecz psychiczna wiez pomiedzy matka a corka, ktora Laura wyczula natychmiast, kiedy weszla do pokoju. Wiedziala, ze to jest jej coreczka, chociaz nie potrafila wyjasnic skad.
Melanie przypominala dziecko z ogloszenia miedzynarodowej organizacji do zwalczania glodu albo z plakatu ostrzegajacego przed rzadka i grozna choroba. Twarz miala mizerna, skore blada, o niezdrowej ziarnistej fakturze. Wargi, bardziej szare niz rozowe, byly popekane i zluszczone. Zapadniete oczy otaczaly ciemne, rozmazane smugi, jakby Melanie wycierala lzy rekami ubrudzonymi atramentem.
Same oczy najdobitniej swiadczyly o ciezkim stanie dziewczynki. Wpatrywala sie w przestrzen przed soba, mrugala, ale nie widziala niczego – niczego na tym swiecie. Ani strach, ani bol nie goscily w tych oczach. Tylko pustka.
– Kochanie? – odezwala sie Laura. Dziewczynka nie drgnela, nie podniosla wzroku.
– Melanie? Brak odpowiedzi.
Laura z wahaniem podeszla do lozka.
Dziewczynka jakby jej nie dostrzegala.
Laura opuscila porecz, pochylila sie nad corka, ponownie wymowila jej imie, lecz nie zaobserwowala zadnej reakcji. Drzaca dlonia dotknela twarzy Melanie, ktora chyba miala lekka goraczke, i ten kontakt przelamal cala rezerwe. Tama emocji pekla i Laura chwycila dziewczynke w ramiona, uniosla ja z lozka, przytulila mocno, z calej sily.
– Melanie, dziecko moje, Melanie, juz dobrze, wszystko bedzie dobrze, naprawde, teraz jestes bezpieczna, przy mnie jestes bezpieczna, bezpieczna przy mamie, dzieki Bogu, bezpieczna, dzieki Bogu.
Lzy trysnely z jej oczu i wybuchnela gwaltownym, nieopanowanym placzem, jakby sama znowu byla dzieckiem.
Gdybyz tylko Melanie zaplakala razem z nia. Lecz dziewczynka nie uronila ani jednej lzy. Nie odwzajemnila uscisku Laury. Zwisala bezwladnie w ramionach matki; ulegle cialo, pusta skorupa, nieswiadoma milosci, ktora otrzymywala, niezdolna przyjac matczynej pomocy i opieki, odlegla, zagubiona we wlasnej rzeczywistosci.
Dziesiec minut pozniej na korytarzu Laura wytarla oczy kilkoma chusteczkami i wydmuchala nos.
Dan Haldane spacerowal tam i z powrotem. Jego buty skrzypialy na wypolerowanych plytkach podlogi. Z wyrazu twarzy detektywa Laura odgadla, ze usilowal chociaz w czesci rozladowac gniew z powodu tego, co zrobiono Melanie.
Moze niektorzy gliniarze przejmowali sie bardziej, niz myslala. W kazdym razie ten na pewno.
– Chce tutaj zatrzymac Melanie przynajmniej do jutra po poludniu. Na obserwacje – powiedzial doktor Pantangello.
– Oczywiscie – przytaknela Laura.
– Kiedy ja wypiszemy ze szpitala, bedzie potrzebowala opieki psychiatrycznej.
Laura kiwnela glowa.
– Zastanawialem sie… pani chyba nie zamierza jej leczyc osobiscie, prawda?
Laura wepchnela przemoczone chusteczki do kieszeni plaszcza.
– Pan uwaza, ze lepiej oddac ja pod opieke kogos postronnego, innego terapeuty.
– Tak.
– No wiec, doktorze, rozumiem panski punkt widzenia i w wiekszosci wypadkow zgodzilabym sie z panem. Ale nie tym razem.
– Najczesciej to zly pomysl, kiedy terapeuta probuje leczyc wlasne dzieci. Pani, jako jej matka, prawie na pewno bedzie wymagala wiecej od wlasnej corki niz od zwyklego pacjenta. I wybaczy pani, ale jest calkiem mozliwe, ze sami rodzice stanowia czesc problemu.
– Tak. Ma pan racje. Najczesciej. Ale nie tym razem. Ja tego nie zrobilam swojej coreczce. Nie bralam w tym udzialu. Praktycznie jestem dla niej rownie obca jak kazdy inny terapeuta, ale moge jej poswiecic wiecej czasu, wiecej troski, wiecej uwagi niz inni. Dla innego lekarza bedzie tylko kolejna pacjentka. Ale dla mnie bedzie jedyna pacjentka. Wezme zwolnienie ze Swietego Marka. Przekaze kolegom prywatna praktyke na kilka tygodni lub nawet miesiecy. Nie bede od niej oczekiwac szybkich postepow, poniewaz mam do dyspozycji caly czas swiata. Melanie otrzyma cala mnie, wszystko, co mam do zaofiarowania jako lekarz, jako psychiatra, i cala milosc matki.
Pantangello chyba zamierzal wyglosic kolejne ostrzezenie albo udzielic nastepnej rady, ale zmienil zdanie.
– No wiec… powodzenia.
– Dziekuje.
Po odejsciu lekarza, kiedy Laura i Haldane zostali sami w cichym, antyseptycznie pachnacym korytarzu, detektyw powiedzial:
– To wielkie zadanie.
– Poradze sobie.
– Tego jestem pewien.
– Ona z tego wyjdzie.
– Mam nadzieje.
W dyzurce pielegniarek na koncu korytarza dwukrotnie zabrzeczal stlumiony dzwonek telefonu.
– Poslalem po mundurowego funkcjonariusza – oznajmil Haldane. – Na wypadek gdyby Melanie byla swiadkiem morderstwa, gdyby ktos jej szukal, pomyslalem sobie, ze lepiej jej pilnowac. W kazdym razie do jutra po poludniu.
– Dziekuje, poruczniku.
– Pani tutaj nie zostanie?
– Tak, oczywiscie. A gdziez indziej?
– Nie na dlugo, mam nadzieje.
– Na pare godzin.
– Pani potrzebuje wypoczynku, doktor McCaffrey.
– Melanie potrzebuje mnie bardziej. Zreszta i tak nie moglabym zasnac.
– Ale jesli ona jutro wraca do domu, nie musi pani przygotowac dla niej miejsca?
Laura zamrugala.
– Och. Nie pomyslalam o tym. Musze przygotowac sypialnie. Ona juz nie zmiesci sie w kolysce.
– Lepiej niech pani wraca do domu – poradzil lagodnie Haldane.
– Za chwile – zgodzila sie Laura. – Ale nie zeby spac. Nie moge spac. Zostawie ja tutaj sama, dopoki nie przygotuje domu na jej powrot.
– Przykro mi o tym wspominac, ale potrzebuje probek krwi pani i Melanie.
Zdumialo ja to zadanie.
– Po co? Haldane zawahal sie.
– No, dzieki probkom krwi pani, pani meza i dziewczynki mozemy z cala pewnoscia ustalic, czy ona jest pani corka.
– Nie ma potrzeby.
– To najlatwiejszy sposob…
– Powiedzialam, nie ma potrzeby – przerwala mu z irytacja – - To jest Melanie. To jest moja coreczka. Wiem o tym.
– Rozumiem, co pani czuje – powiedzial ze wspolczuciem. – Na pewno to jest pani corka. Ale poniewaz pani jej nie widziala od szesciu lat, przez ktore znacznie sie zmienila, i poniewaz ona nie moze mowic we wlasnym imieniu, potrzebujemy jakiegos dowodu, nie tylko pani instynktu, albo sad dla nieletnich oddaja pod opieke stanu. Tego pani nie chce, prawda?