zmierzajac na pierwsza linie. Kolo wzgorza biegli bladzi ludzie, na czele chyzo kustykal starszy oficer z dlugimi wasami.
– Nie zostawac, bagnety wyzej! – krzyknal cienko i przenikliwie, ogladajac sie. – Siemiencow, patrzec tam! Bo ci leb urwe!
Obok juz szly w kolumnach inne kompanie, ale Waria ciagle odprowadzala wzrokiem tamta, pierwsza, ze starszawym dowodca i nieznanym Siemiencowem.
Kompania rozwinela sie w linie i powoli pobiegla w strone odleglej reduty, ponad ktora jeszcze wyzej wytrysnely fontanny ziemi.
– No, teraz im pokaze – powiedzial ktos obok.
W oddali na polu juz na calego wybuchaly pociski, scielacy sie po ziemi dym pogorszyl widocznosc, ale kompania Warii biegla sprawnie i nikt, zdaje sie, do niej nie strzelal.
– Dalej, Siemiencow, dalej – szeptala Waria, zaciskajac piesci.
Wkrotce za plecami rozwinietych kolumn nie dalo sie juz dostrzec „swoich”. Kiedy otwarta przestrzen przed reduta do polowy wypelnila sie bialymi bluzami, wprost z ludzkiej masy wyrosly rowne krzewy wybuchow: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Potem, troche blizej – jeszcze raz: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. I jeszcze. I jeszcze.
– Gesto tluka – uslyszala Waria. – Masz ci przygotowanie artyleryjskie. Nie trzeba bylo sie wyglupiac z ta psychologia, tylko walic bez odpoczynku.
– Pobiegli! Biegna! – Kazantzakis zlapal Warie za ramie i mocno scisnal.
Zmierzyla go pelnym oburzenia wzrokiem ale zrozumiala, ze ten czlowiek nie odpowiada za siebie. Jakos tam sie uwolnila, spojrzala na pole.
Skrylo sie za zaslona dymu, w ktorym migalo cos bialego i fruwaly czarne platy ziemi.
Na wzgorzu zrobilo sie cicho. Z siwej mgly wybiegal w milczeniu tlum zolnierzy, okrazajac punkt obserwacyjny z obu stron. Waria zobaczyla czerwone plamy na bluzach i wtulila glowe w ramiona.
Dym po trosze rzednial. Wylonila sie zen dolina, cala w czarnych lejach i bialych bluzach. Waria przypatrzyla sie i zauwazyla, ze bluzy sie ruszaja, po czym uslyszala gluchy, jakby idacy spod samej ziemi jek – armaty wlasnie przestaly strzelac.
– Pierwsza proba sil zakonczona – powiedzial znajomy major ze sztabu glownego, przydzielony do dziennikarzy. – Osman usadowil sie mocno, trzeba bedzie sie pomeczyc. Teraz jeszcze przygotowanie artyleryjskie, a potem znowu „hura-hura!”
Warii zakrecilo sie w glowie.
Rozdzial dziewiaty,
„Russkije Wiedomosti”
31 sierpnia (12 wrzesnia wg kalendarza zachodniego) 1877 roku
O osmej wieczor Waria znowu znalazla sie na znajomym rozwidleniu, ale zamiast ochryplego kapitana rozkazywal tam tak samo zachrypniety porucznik, ktory sytuacje mial jeszcze gorsza niz poprzednik, bo teraz musial kierowac dwoma przeciwnymi strumieniami: na pierwsza linie jak przedtem ciagnely wozy z amunicja, a z pola walki wywozono rannych.
Po pierwszym natarciu Waria stracila hart ducha, widzac, ze drugi raz czegos podobnego nie zniesie. Odjechala na tyly i po drodze nawet jeszcze poplakala; na szczescie w poblizu nie bylo nikogo ze znajomych. Ale do obozu nie dotarla, dlatego ze jej sie zrobilo wstyd.
Mimoza, krolewna z morskiej pianki, slaba plec – przeklinala w duchu. Przeciez wiedzialas, ze jedziesz na wojne, a nie na spacer do Pawlowskoje. A juz zwlaszcza nie miala ochoty sprawiac przyjemnosci radcy tytularnemu, ktory – jak sie okazalo – znowu mial racje.
Krotko mowiac, wrocila.
Jechala stepa, serce sciskalo sie smutkiem na odglos zblizajacej sie walki. W centrum palba karabinowa prawie ucichla i dudnily tylko armaty, za to z szosy lowczanskiej, gdzie walczyl odciety oddzial Sobolewa, nieustannie dobiegaly salwy i nie milknal ryk mnostwa glosow, ledwie slyszalny z takiej odleglosci. Wygladalo na to, ze general Michel ma sie nie najlepiej.
Waria wzdrygnela sie – z krzakow na droge wyjechal ochlapany blotem McLaughlin. Twarz mial czerwona, kapelusz zjechal mu na bok, z czola sciekal pot.
– No, jak tam? Jak naszym idzie? – spytala Waria, chwytajac za uzde konia Irlandczyka.
– Zdaje sie, ze dobrze – odpowiedzial, wycierajac twarz chustka. – Uff, zajechalem w jakies zarosla, z trudem sie wydostalem.
– Dobrze? Co, reduty zdobyte?
– Nie, w centrum Turcy wytrzymali, ale dwadziescia minut temu kolo naszego punktu obserwacyjnego przegalopowal hrabia Zurow. Bardzo spieszyl sie do sztabu i krzyknal tylko: „Zwysieswo! Mamy Plewne! Nie ma szasu, panowie, pylna wiadomos!” Monsieur Kazantzakis puscil sie za nim w poscig. Ten jegomosc jest bardzo ambitny i na pewno chce byc obok gonca z pomyslna wiescia; a nuz i jemu przypadnie czastka slawy. – McLaughlin z dezaprobata pokiwal glowa. – No, a panowie dziennikarze zaraz sie rozbiegli – przeciez kazdy z nich na taki wypadek ma swojego czlowieka wsrod telegrafistow. Zapewniam pania, w tej chwili do redakcji gazet juz mkna depesze o zdobyciu Plewny.
– A pan co?
Korespondent z godnoscia odpowiedzial:
– Ja nigdy sie nie spiesze, mademoiselle Suworow. Najpierw trzeba dokladnie sprawdzic szczegoly. Zamiast krotkiej wiadomosci przesle caly artykul, ktory trafi do tegoz porannego wydania, co ich skape doniesienia.
– To znaczy, ze mozna wracac do obozu? – spytala z ulga Waria.
– Mysle, ze tak. W sztabie dowiemy sie wiecej niz na tej sawannie. Zreszta wkrotce sie sciemni.
W sztabie jednak nic absolutnie nie wiedziano, poniewaz z kwatery glownej nie nadeszly zadne wiesci o zdobyciu Plewny – przeciwnie, wygladalo na to, ze we wszystkich najwazniejszych punktach szturm zostal odparty i straty sa wrecz astronomiczne, co najmniej dwadziescia tysiecy ludzi. Mowiono, ze najjasniejszy pan zupelnie upadl na duchu, a na pytania o sukces Sobolewa machano tylko reka: jak mogl Sobolew z dwiema brygadami zdobyc Plewne, jesli szescdziesiat batalionow w centrum i na prawym skrzydle nie zdolalo zajac nawet pierwszej linii redut?
Wychodzila z tego jakas idiotyczna bzdura. McLaughlin triumfowal, dumny ze swej powsciagliwosci, a Waria zloscila sie na Zurowa: chwalipieta, lgarz, naplotl nie wiadomo co, niepotrzebnie tylko namieszal wszystkim w glowie.
Nadeszla noc, do sztabu wrocili ponurzy generalowie. Waria widziala, jak do domku oddzialu operacyjnego