nie za bardzo…

– Okropna kobyla. Moja Bessie musiala akurat postarac sie o brzuch z dragonskim ogierem i jest teraz gruba jak beczka. A sztabowy koniuch Frolka nie lubi mnie, bo z zasady nie daje lapowek (to co u was nazywa sie na pivo), i podsuwa mi ostatnie szkapska! Skad on takie bierze! A przeciez ja spiesze w waznej, tajnej misji.

McLaughlin zrobil znaczaca pauze, ale bylo widac, ze go rozpiera ta waznosc i tajnosc.

Wobec zwyklej powsciagliwosci potomka Celtow wygladalo to niezwyczajnie – pewnie dziennikarz naprawde dowiedzial sie czegos, co wykraczalo poza dotychczasowa rutyne.

– Niechze pan przysiadzie na chwilke – powiedziala przymilnie Waria. – Niech pan da biednemu zwierzeciu odpoczac. Mam tu i pierozki z konfitura, i butelke termostatyczna. A w niej kawe z rumem…

McLaughlin wyjal z kieszeni zegarek na srebrnym lancuszku.

– Half past seven… Another forty minutes to get there… All right, an hour. It’ll be half past eight… - wymamrotal w swoim niezrozumialym narzeczu i westchnal. – No, dobrze, moze na chwilke. Dojade z pania do rozwidlenia, a potem skrece na Petyrnice.

Przywiazal konia do kolaski, usiadl obok Warii, jeden pierozek polknal w calosci, z drugiego odgryzl polowe i z zadowoleniem lyknal goracej kawy z pokrywki.

– A po co do Petyrnicy? – spytala niedbale Waria. – Znowu spotkac sie ze swoim informatorem z Plewny, tak?

McLaughlin popatrzyl na nia badawczo i poprawil zaparowane okulary.

– Niech pani da slowo, ze nikomu nie powie; przynajmniej do dziesiatej – zazadal.

– Slowo honoru – od razu powiedziala Waria. – Ale coz to za nowina?

Latwosc, z jaka obietnica zostala udzielona, sprawila, ze McLaughlin zawahal sie i zaczal posapywac, ale wycofywac sie bylo za pozno, a poza tym mial jednak straszna ochote podzielic sie nowina.

– Dzisiejszy dzien, dziesiaty grudnia, a wedlug waszego kalendarza dwudziesty osmy listopada tysiac osiemset osiemdziesiatego siodmego roku, jest historyczny – zaczal uroczyscie i przeszedl na szept. – Ale w calym rosyjskim obozie wie o tym tylko jeden czlowiek – pani unizony sluga. O, McLaughlin nie daje na pivo za to, ze czlowiek wykonuje swoje obowiazki sluzbowe, ale za dobra prace McLaughlin dobrze placi, moze mi pani wierzyc. Dosyc, dosyc, wiecej juz o tym ani slowa! – Podniosl dlon, uprzedzajac pytanie. – Nie zdradze pani zrodla, z jakiego pochodzi wiadomosc. Powiem tylko, ze zostalo niejednokrotnie sprawdzone i ani razu mnie nie zawiodlo.

Waria przypomniala sobie, jak ktorys dziennikarz z zawiscia mowil, ze wiadomosci o zyciu w Plewnie dostarcza korespondentowi „Daily Post” nie jakis tam Bulgar, tylko Turek, kto wie, czy nawet nie oficer. Prawie nikt zreszta w to nie wierzyl. A moze to jednak prawda?

– No, niech pan mnie nie dreczy, tylko mowi.

– Pamieta pani, przed dziesiata wieczor nikomu ani slowa. Dala pani slowo honoru.

Waria niecierpliwie skinela glowa. Ej, ci mezczyzni ze swoimi idiotycznymi rytualami! No pewnie, ze nikomu nie powie. McLaughlin nachylil sie prawie do jej ucha.

– Dzisiaj wieczorem Osman-pasza sie podda.

– Co pan mowi?! – krzyknela Waria.

– Ciszej! Dokladnie o dziesiatej wieczor u dowodcy korpusu grenadierow, generala-lejtnanta Ganieckiego, ktorego wojska zajmuja pozycje na lewym brzegu Widu, zjawia sie parlamentariusze. Bede swiadkiem tego historycznego wydarzenia jako jedyny z dziennikarzy. A przy okazji uprzedze generala – o wpol do dziesiatej, nie wczesniej, zeby warty przez pomylke nie otwarly ognia do parlamentariuszy. Wyobraza sobie pani, jaki bedzie artykul?

– Wyobrazam. – Waria z zachwytem skinela glowa. – I co, absolutnie nikomu nie mozna powiedziec?

– Zgubi mnie pani! – wykrzyknal w panice McLaughlin. – Dala pani slowo!

– Dobrze, dobrze – uspokoila go. – Do dziesiatej bede milczala jak ryba.

– A oto i rozwidlenie. Stoj! – Korespondent szturchnal stangreta w plecy. – Pani na prawo, mademoiselle Waria, a ja na lewo. Wyobrazam sobie, jaki bedzie efekt. Siedzimy z generalem, pijemy herbate, paplamy o roznych bzdurach, a o wpol do dziesiatej wyjmuje zegarek i mowie jak gdyby od niechcenia: „A propos, Ivan Stepanovich, za pol godziny przyjada do pana wyslancy Osman-paszy”. No jak?

McLaughlin rozesmial sie z ozywieniem i wsunal noge w strzemie.

Po minucie Waria juz go nie widziala – skryl sie za szara kotara padajacego coraz mocniej deszczu.

Oboz przez trzy miesiace zmienil sie nie do poznania. Namiotow nie bylo – rownymi szeregami staly w nim drewniane baraki. Wszedzie utwardzone drogi, slupy telegraficzne, porzadne drogowskazy. A jednak to dobrze, ze armia dowodzi inzynier – pomyslala Waria. W oddziale specjalnym, ktory teraz zajmowal az trzy domy, powiedziano, ze panu Fandorinowi przydzielony zostal osobny kotedz (dyzurny wymowil to nowe slowo z wyraznym zadowoleniem), i pokazano, jak do niego dojsc.

„Kotedz” numer 158 okazal sie jednoizbowa chatynka z drewnianych plyt i stal na skraju sztabowego miasteczka. Gospodarz byl w domu, drzwi otworzyl sam i popatrzyl na Warie tak, ze od razu zrobilo jej sie razniej na sercu.

– Dzien dobry, Erascie Pietrowiczu, wlasnie wrocilam – powiedziala jakos bardzo przejeta.

– Ciesze sie – krotko odrzekl Fandorin i stanal bokiem, robiac Warii przejscie. Izba byla bardzo prosto urzadzona, ale ze szwedzka sciana i calym arsenalem przyrzadow gimnastycznych. Na scianie wisiala trojwiorstowa mapa.

Waria wyjasnila:

– Rzeczy zostawilam u siostr milosierdzia. Pietia jest na sluzbie, zajety, to ja od razu do pana.

– Widze, ze jest pani zdrowa. – Erast Pietrewicz obejrzal ja od stop do glow, kiwnal glowa. – Nowa f-fryzura. To teraz taka moda?

– Tak. Bardzo praktyczne. A co tutaj u pana?

– Nic. Siedzimy, oblegamy Turkow. – Radca tytularny mowil z wyraznym rozdraznieniem. – Siedzimy miesiac, siedzimy dwa, t-trzy Oficerowie sie upijaja, intendenci kradna, kasa pustoszeje. W sumie wszystko normalnie. Wojna po rosyjsku. Zachod odetchnal z ulga, p-przyglada sie, jak z Rosji uchodza wszystkie zyciodajne soki. Jesli Osman-pasza utrzyma sie jeszcze dwa tygodnie, wojne p-przegramy.

Erast Pietrowicz mowil tonem tak gderliwym, ze Waria zlitowala sie i szepnela:

– Nie utrzyma sie.

Fandorin oprzytomnial i pytajaco spojrzal jej w oczy.

– Cos pani wie? Co? I skad?

No, to opowiedziala. Erastowi Pietrowiczowi przeciez mozna, ten nie pobiegnie i nie wygada pierwszemu napotkanemu czlowiekowi.

– Do Ganieckiego? D-dlaczego do Ganieckiego? – nachmurzyl sie radca tytularny, wysluchawszy do konca.

Podszedl do mapy i zaczal mruczec pod nosem:

– Do Ganieckiego d-daleko. To na skrzydle. Dlaczego nie glowna kwatera? Stop. Stop.

Ze zmieniona twarza radca tytularny porwal z wieszaka szynel i rzucil sie do drzwi.

– Co?! Co takiego?! – krzyknela piskliwie Waria, biegnac za nim.

– Prowokacja. – Fandorin mowil przez zeby w pospiechu. – U Ganieckiego obrona jest plytsza. A za nim – droga na Sofie. To nie kapitulacja. Probuja sie przedrzec. Oszukac Ganieckiego. Zeby nie strzelal.

– Oj! – zrozumiala. – A to nie beda zadni parlamentariusze? Pan dokad? Do sztabu?

Erast Pietrowicz zatrzymal sie.

– Za dwadziescia dziewiata. W sztabie stracimy tylko czas. Od Annasza do Kajfasza. Nie zdazymy do Ganieckiego. Do Sobolewa! Pol godziny galopem. Sobolew nie bedzie zwazal na dowodztwo. Tak, ten zaryzykuje. Uderzy pierwszy. Podejmie walke. Nie pomoze Ganieckiemu, ale chociaz zajdzie ich z flanki. Trifon, konia!

No, prosze, ma ordynansa – pomyslala z roztargnieniem Waria.

Przez cala noc w oddali grzmialo, a przed switem bylo juz wiadomo, ze ranny w boju Osman skapitulowal razem z cala armia: dziesieciu paszow i czterdziesci dwa tysiace zolnierzy zlozylo bron.

Вы читаете Gambit turecki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

1

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату