kacikach ust zakrzepla krew. Waria zagryzla warge, zeby nie krzyknac, i nie mogac zniesc beznadziejnosci, ktora wyczytala w oczach jenca, spuscila wzrok. Ale krzyk, a dokladniej histeryczny szloch, mimo wszystko wyrwal sie z jej zaschnietego ze strachu gardla – jeden z bandytow wiozl przytroczona do siodla ludzka glowe z jasnymi wlosami i dlugimi wasami. Fandorin scisnal mocno lokiec Warii i krotko powiedzial cos po turecku. Waria rozroznila slowa „Jusuf-pasza” i „kajmakam”, ale na rozbojnikach nie zrobilo to wrazenia. Jeden, ze szpiczasta broda, podniosl gorna warge klaczy Fandorina i obnazyl jej dlugie, zgnile zeby. Splunal pogardliwie i powiedzial cos, co rozsmieszylo reszte. Potem chlasnal kobyle nahajka po klebach, ta zas, wystraszona, odskoczyla, od razu przechodzac w nerwowy klus. Waria uderzyla osla obcasami w rozdete boki i truchtem ruszyla w slad za nia, nie smiejac wierzyc, ze niebezpieczenstwo minelo. Wszystko dookola plywalo, koszmarna glowa z meczensko zamknietymi oczami i zaschnieta krwia w kacikach ust nie dawala Warii spokoju. „Szalone glowy” ucinaja glowy – nie mogla uwolnic sie od tej natretnej niedorzecznej frazy.
– Prosze, tylko bez omdlen – powiedzial cicho Fandorin. – Oni moga wrocic.
No i wykrakal! Po chwili uslyszeli za soba zblizajacy sie stukot kopyt.
Erast Pietrowicz obejrzal sie i szepnal:
– Niech sie p-pani nie odwraca. Jazda.
Ale Waria mimo wszystko sie odwrocila, chociaz lepiej bylo tego nie robic. Od baszybuzukow zdazyli sie oddalic o jakies dwiescie metrow, ale jeden z jezdzcow – ten, ktory wiozl glowe – zawrocil i szybko ich doganial, a straszliwe trofeum wesolo podskakiwalo na konskim zadzie.
Waria z rozpacza spojrzala na swego towarzysza. Ten chyba stracil zwykla dlan zimna krew, bo odchylil glowe i nerwowo pil wode z wielkiej miedzianej butli.
Przeklete oslisko melancholijnie przebieralo nogami, za nic w swiecie nie zamierzajac przyspieszyc kroku. Po minucie energiczny jezdziec zrownal sie z bezbronnymi podroznikami i osadzil niecierpliwiacego sie gniadosza. Nachylil sie, sciagnal czapke z glowy Warii i lakomie zarechotal na widok wyswobodzonych plowych wlosow.
–
Posepny i skupiony Erast Pietrowicz szybkim ruchem lewej reki zerwal rozbojnikowi kosmata czape i z rozmachem walnal go ciezka flacha w ogolony leb. Rozlegl sie przyprawiajacy o mdlosci dzwiek, we flaszce zabulgotalo, a baszybuzuk zwalil sie na ziemie.
– Osla precz! Reke prosze. I na konia. Teraz jazda. I nie odwracac sie. – Fandorin, ktory znowu przestal sie jakac, wyrzucal z siebie szybkie, urywane zdania.
Pomogl oniemialej Warii wsiasc na gniadosza, wyszarpnal strzelbe z przytroczonego do siodla futeralu, po czym oboje pognali cwalem.
Zdobyczny kon od razu wyrwal sie naprzod, a Waria skulila sie, w obawie, ze zaraz z niego spadnie. W uszach jej swiszczalo, lewa noga nieszczesliwie wyskoczyla ze zbyt dlugiego strzemienia, za plecami huczaly salwy, cos ciezkiego bolesnie uderzalo ja w prawe biodro.
Waria mimo woli spojrzala w dol, zobaczyla tanczaca cetkowana glowe i ze zdlawionym krzykiem wypuscila wodze, czego w zadnym wypadku nie nalezalo robic.
W nastepnej chwili wyleciala z siodla, zatoczyla w powietrzu luk i pacnela na cos zielonego, miekkiego, trzeszczacego – na przydrozny krzak.
Niezle byloby teraz stracic przytomnosc, ale jakos sie nie udalo. Siedziala na trawie, trzymajac sie za podrapany policzek, a wokol chwialy sie polamane galazki.
Na drodze tymczasem dzialy sie rzeczy nastepujace: Fandorin okladal kolba nieszczesna kobyle, ktora starala sie, jak mogla, wyrzucajac naprzod kosciste nogi. Zblizal sie do krzewu, gdzie siedziala ogluszona upadkiem Waria, a jakies sto metrow z tylu, strzelajac co chwila, gnala sfora przesladowcow. Bylo ich co najmniej dziesieciu. Nagle siwa kobyla zmylila krok, zalosnie targnela lbem, zaczela sie pochylac na bok, az w koncu plynnie upadla, przygniatajac jezdzcowi noge. Waria jeknela. Fandorin jakos wylazl spod usilujacej sie podniesc szkapy i calkiem sie wyprostowal. Obejrzal sie na Warie i zaczal mierzyc do baszybuzukow.
Ze strzalem sie nie spieszyl, celowal uwaznie, a jego poza budzila tyle respektu, ze zaden z rozbojnikow nie palil sie do tego, zeby zginac jako pierwszy. Oddzial zjechal z drogi na lake i rozproszyl sie, okrazajac uciekinierow polkolem. Wystrzaly ucichly, a Waria domyslila sie, ze chca ich wziac zywcem.
Fandorin cofal sie droga, kierujac strzelbe to na jednego jezdzca, to na drugiego. Odleglosc z wolna sie zmniejszala. Kiedy wolontariusz prawie zrownal sie z krzakiem, Waria krzyknela:
– No, co pan, prosze strzelac!
Nie ogladajac sie, Erast Pietrowicz wycedzil:
– Ten partyzant nie nabil broni.
Waria popatrzyla w lewo (tam byli baszybuzucy), w prawo (tam tez majaczyli konni w papachach), obejrzala sie do tylu – i poprzez rzadkie zarosla dostrzegla cos naprawde godnego uwagi.
Po lace pedzili galopem jezdzcy: na przedzie, na tegim wronym ogierze, odchylajac lokcie jak dzokej, gnal, a raczej lecial w powietrzu, osobnik w amerykanskim kapeluszu z szerokim rondem; klusem gonil go bialy mundur ze zlotymi ramionami; potem zgodna gromada pospieszal na rysakach dziesiatek kozakow kubanskich, a z tylu, znacznie od nich oddalony, podskakiwal w siodle jakis jegomosc nie z tej ziemi, w cylindrze i dlugim redingocie.
Waria patrzyla na dluga kawalkade jak zaczarowana, a tymczasem kozacy zaczeli gwizdac i pohukiwac. Baszybuzucy tez krzykneli i zbili sie w kupke – pozostali, z rudobrodym bekiem na czele, pospieszyli im z pomoca. O Warii i Fandorinie ci przerazajacy ludzie zapomnieli – nie poscig byl im teraz w glowie.
Zanosilo sie na niezla jatke. Waria zapomniala o niebezpieczenstwie, krecac glowa to tu, to tam – widowisko bylo straszne i piekne.
Ale walka skonczyla sie, zanim na dobre sie zaczela. Jezdziec w amerykanskim kapeluszu (teraz byl zupelnie blisko, a Waria dojrzala opalona twarz, brodke a la Ludwik Napoleon i podkrecone wasy pszenicznej barwy) sciagnal wodze, zatrzymal sie, a w jego rece nie wiadomo skad pojawil sie pistolet z dluga lufa. Pistolet – bach! bach! – wyplul dwa solidne obloczki i bek w podartym beszmecie zakolysal sie w siodle jak pijany. Jeden z baszybuzukow podtrzymal go, przewiesil przez swojego konia, a potem cala zgraja, rezygnujac z walki, jela uciekac.
Kolo Warii i zmeczonego, wspartego na bezuzytecznej strzelbie Fandorina przemkneli kolejno: cudowny strzelec, jezdziec w snieznobialym mundurze (na ramieniu blysnal zlotem generalski pagon) i najezeni pikami kozacy.
– Oni maja naszego oficera! – krzyknal za nimi wolontariusz.
Tymczasem nadjechal bez pospiechu ostatni z niezwyklej kawalkady, cywil. Zatrzymal sie – poscig najwyrazniej go nie necil.
Okragle jasne oczy znad okularow przyjaznie wpatrywaly sie w ocalonych.
– Czetnisy? – spytal cywil z silnym angielskim akcentem.
–
Niecierpliwie szarpnela wolontariusza za rekaw, ten zas skruszony wyjasnil:
– M-mowie, ze nie jestesmy czetnikami, tylko Rosjanami, i przedzieramy sie do swoich.
– Kto to sa czetnicy?
– Bulgarscy powstancy.
– Ou, tu jes dama! – Na miesistej, dobrodusznej twarzy odbilo sie zdumienie. – Ale co za maskarada! Nie wiedzialem, ze Rosjanie uszywajo kobiety jako szpiegi. Jes pani kobieta bohater, madam. Jak sie pani nazywa? To bendzie barzo interesujonce dla moich szytelnikow.
Wyciagnal z podroznej torby notes, a Waria dopiero teraz dostrzegla na rekawie trojkolorowa opaske z numerem „48” i napisem „Korespondent”.
– Nazywam sie Warwara Andriejowna Suworow i nie jestem zadnym szpiegiem. Mam w sztabie narzeczonego – odrzekla z godnoscia. – A to moj towarzysz, ochotnik z wojny serbskiej, Erast Pietrowicz Fandorin.
Skonfundowany korespondent zerwal z glowy cylinderek i przeszedl na francuski.
– Prosze o wybaczenie, mademoiselle. Seamus McLaughlin, wyslannik londynskiej gazety „Daily Post”.
– Jest pan tym Anglikiem, ktory pisal o tureckich bestialstwach w Bulgarii? – spytala Waria, zdejmujac czapke i usilujac jakos doprowadzic wlosy do porzadku.
– Irlandczykiem – poprawil surowo McLaughlin. – To niezupelnie to samo.