– A tamci to kto? – Waria wskazala glowa tumany kurzu, skad dobiegaly odglosy strzalow. – Kim jest ten w kapeluszu?
– Ten niezrownany kowboj to sam monsieur d’Evrait, znakomite pioro, ulubieniec francuskich czytelnikow i as atutowy gazety „Revue Parisienne”.
– „Revue Parisienne”?
– Tak, to paryska gazeta codzienna. Naklad sto piecdziesiat tysiecy, niebywale wysoki jak na Francje – wyjasnil lekcewazaco korespondent. – Ale moja „Daily Post” codziennie sprzedaje, prosze pani, dwiescie czterdziesci tysiecy egzemplarzy.
Waria pokrecila glowa, zeby wlosy lepiej sie ulozyly, po czym rekawem zaczela scierac kurz z twarzy.
– Ach, prosze pana, nie mogliscie sie zjawic o lepszej porze. Opatrznosc was chyba zeslala.
– Sciagnal nas tutaj Michel. – Brytyjczyk, a scisle mowiac Irlandczyk, wzruszyl ramionami. – Pozostaje w stanie nieczynnym, przydzielili go do sztabu i teraz wscieka sie z nudow. Dzisiaj rano baszybuzucy pohulali na tylach Rosjan, wiec Michel sam popedzil ich scigac. A ja i d’Evrait towarzyszymy mu jak dwa pieski bolonczyki – gdzie on, tam i my. Po pierwsze, jestesmy starymi przyjaciolmi, jeszcze z Turkiestanu, a po drugie, gdzie jest Michel, tam z pewnoscia znajdzie sie dobry temat do artykulu… O, wlasnie wracaja, no i oczywiscie, jak to mowia Rosjanie, z kwitkiem.
– Dlaczego oczywiscie? – spytala Waria.
Korespondent lekcewazaco sie usmiechnal i nie odpowiedzial. Uczynil to za niego Fandorin, ktory dotad prawie nie bral udzialu w rozmowie.
– Widziala pani przeciez, mademoiselle, ze b-baszybuzucy mieli konie wypoczete, a scigajacy – zmeczone.
–
Waria lypnela na obu niezyczliwym okiem: jak to chetnie sie godza, kiedy jest okazja, by zrobic z kobiety idiotke. Ale Fandorin od razu zasluzyl na przebaczenie – wyjal z kieszeni zdumiewajaco czysta chustke i przylozyl Warii do policzka. Oj, zapomniala nawet o zadrasnieciu!
Korespondent sie omylil, bo scigajacy wracali bynajmniej nie z kwitkiem. Waria z radoscia zobaczyla, ze mimo wszystko odbili jenca: dwaj kozacy wiezli omdlalego oficera trzymajac go za rece i nogi. A moze, nie daj Bog, juz nie zyl?
Na przedzie tym razem jechal frant, ktorego Brytyjczyk nazwal Michelem. Byl to mlody general o wesolych ciemnoniebieskich oczach i ze szczegolna broda – zadbana, puszysta i rozczesana tak, ze przypominala skrzydla.
– Uciekli, dranie! – krzyknal z daleka i dodal wyrazenie, ktorego sens Waria niezupelnie zrozumiala.
–
General wyprostowal sie, spojrzal na Warie, ale od razu posmutnial, co zreszta bylo zrozumiale: niemyte wlosy, zadrasniety policzek, niechlujny ubior.
– General-major ze swity jego cesarskiej mosci, Sobolew Drugi – przedstawil sie Michel i pytajaco spojrzal na Fandorina.
Rozzloszczona jednak obojetnoscia generala, Waria spytala zuchwale:
– Drugi? A kto jest pierwszym?
Sobolew zdziwil sie.
– Jak to kto? To moj tatko, general-lejtnant, Dmitrij Iwanowicz Sobolew, dowodca Kaukaskiej Dywizji Kozakow. Czyzby pani nie slyszala?
– Nie. Ani o nim, ani o panu – sklamala Waria, bo Sobolewa Drugiego, bohatera Turkiestanu, pogromce Chiwy i Machramu, znala cala Rosja.
Rozne rzeczy mowiono o generale. Jedni wychwalali go jako nieslychanego smialka, rycerza bez zmazy i leku, nazywali drugim Suworowem, a nawet Bonapartem, inni, przeciwnie – pozerem i czlowiekiem nadmiernej ambicji. Gazety pisaly o tym, jak Sobolew w pojedynke bronil sie przed cala orda Turkmenow, odniosl siedem ran, ale sie nie cofnal; jak z malym oddzialem przebrnal przez pustynie i rozgromil dziesieciokroc liczniejsze zastepy groznego Abdurachman-beka. Niektorzy znajomi Warii powtarzali jednak wiesci calkiem innego rodzaju – o rozstrzelaniu zakladnikow i jeszcze cos o przywlaszczeniu skarbu chana Kokandu.
Patrzac w jasne oczy pieknego generala, Waria zrozumiala: z tymi siedmioma ranami i Abdurachman-bekiem to czysta prawda, a z zakladnikami i skarbem chana – potwarz, wymysly zawistnikow.
Tym bardziej ze Sobolew znowu zaczal sie Warii przypatrywac i teraz dostrzegl w niej mimo wszystko cos interesujacego.
– Ale jakiez to wiatry, droga pani, przywialy pania tutaj, gdzie leje sie krew? I to w takim stroju? Intryguje mnie to.
Waria wymienila nazwisko i krotko opowiedziala o swoich przygodach, czujac instynktownie, ze jej Sobolew nie wyda i nie odstawi pod eskorta do Bukaresztu.
– Zazdroszcze pani narzeczonemu, Warwaro Andriejowno – rzekl general, pieszczac ja wzrokiem. – Nietuzinkowa z pani dziewczyna. Pozwoli pani wszakze, ze przedstawie jej swoich towarzyszy. Zna juz pani, jak sadze, mister McLaughlina, a to moj adiutant, Sierioza Bierieszczagin, brat owego znanego malarza. – Chudy, milo wygladajacy mlodzieniec w kozackiej czerkiesce uklonil sie Warii z zawstydzona mina. – Sam zreszta jest znakomitym rysownikiem. Nad Dunajem w czasie zwiadu tak przedstawil tureckie pozycje, ze oczu nie mozna bylo oderwac. A gdzie jest d’Evrait? Hejze, d’Evrait, pozwol pan tutaj, przedstawie pana interesujacej damie.
Waria z ciekawoscia patrzyla na Francuza, ktory podjechal ostatni, z opaska „Korespondent nr 32” na rekawie. Byl niebywale przystojny, w swoim rodzaju wcale nie brzydszy od Sobolewa: nos cienki, z garbkiem, podkrecone jasne wasy i rudawa hiszpanska brodka, rozumne szare oczy, w ktorych, nawiasem mowiac, czytalo sie zlosc.
– Ci lajdacy to zakala armii tureckiej! – wykrzyknal zapalczywie po francusku. – Potrafia tylko wyrzynac spokojnych mieszkancow, a jak zaczyna sie walka – od razu w krzaki. Na miejscu Kerim-paszy wszystkich bym rozbroil i powywieszal!
– Niech sie pan uspokoi, dzielny
Waria zarumienila sie i rzucila na Irlandczyka spojrzenie pelne zlosci, ale ten tylko dobrodusznie sie rozesmial. Za to d’Evrait zachowal sie, jak przystalo na prawdziwego Francuza: zsiadl z konia i zlozyl uklon.
– Charles d’Evrait, do pani uslug, mademoiselle.
– Warwara Suworow – powiedziala przyjaznie. – Ciesze sie, ze pana poznalam. I dzieki wam wszystkim, panowie. Zjawiliscie sie w sama pore.
– Pozwoli pan, ze spytam tez o panskie nazwisko – powiedzial d’Evrait, z uwaga spojrzawszy na Fandorina.
– Erast Fandorin – odrzekl wolontariusz, nie patrzac zreszta na Francuza, tylko na Sobolewa. – Walczylem w Serbii, a teraz udaje sie do sztabu g-glownego z wazna informacja.
General obejrzal Fandorina od stop do glow.
– Chyba musial sie pan nacierpiec? – zapytal z szacunkiem. – Co pan robil przed wojna?
Z pewnym wahaniem Erast Pietrowicz odparl:
– Pracowalem w ministerstwie spraw zagranicznych. Radca tytularny.
Tego sie nie spodziewala. Dyplomata? Prawde mowiac, nowe przezycia troche oslabily niemale (coz tu kryc!) wrazenie, jakie zrobil na Warii malomowny towarzysz podrozy, ale teraz znowu sie nim zainteresowala. Dyplomata, ktory idzie na wojne jako ochotnik – to, trzeba przyznac, nieczesto sie zdarza. Nie, zdecydowanie wszyscy trzej byli niezwykle przystojni, kazdy na swoj sposob: i Fandorin, i Sobolew, i d’Evrait.
– Jaka to informacja? – nachmurzyl sie Sobolew.
Fandorin zawahal sie, wyraznie nie chcac odpowiadac.
– Niechze pan skonczy z tajemnicami dworu madryckiego – ofuknal go general. – W koncu to nieuprzejme w stosunku do wybawcow.
Wolontariusz mimo wszystko sciszyl glos, totez korespondenci nadstawili uszu.
– Przedzieram sie z Widynia, p-panie generale. Osman-pasza przed trzema dniami ruszyl z korpusem w kierunku P-plewny.