– Jaki znowu Osman? Jaka Plewna?

– Osman Nuri-pasza to najlepszy dowodca w armii tureckiej, pogromca Serbow. Ma ledwie czterdziesci piec lat, a jest juz muszirem, to znaczy marszalkiem polnym. A i zolnierzy ma lepszych niz ci, ktorzy pilnowali Dunaju. Plewna to miasteczko t-trzydziesci wiorst na zachod stad. Trzeba wyprzedzic pasze i zajac ten strategicznie wazny p-punkt. Plewna zamyka droge na Sofie.

Sobolew klepnal sie dlonia po kolanie; jego kon nerwowo przestapil z nogi na noge.

– Ej, gdybym mial bodaj pulk! Ale coz, Fandorin, jestem w stanie nieczynnym. Musi pan jechac do sztabu, do naczelnego wodza. Ja powinienem skonczyc rekonesans, a panu przydziele eskorte do Carewic. Wieczorem uprzejmie zapraszam, Warwaro Andriejowno. W namiocie u panow korespondentow bywa wesolo.

– Chetnie skorzystam z zaproszenia – powiedziala Waria i bojazliwie popatrzyla w bok, tam gdzie na trawie lezal odbity oficer. Dwaj kozacy przysiedli obok w kucki i cos z nim robili.

– Ten oficer nie zyje, prawda? – spytala szeptem Waria.

– Zdrow jak rydz – odrzekl general. – Mial, lobuz, szczescie; teraz pozyje sto lat. Kiedysmy wsiedli na ogon baszybuzukow, palneli mu w leb i dalej uciekac. Ale kula tylko go drasnela i zdarla plat skory, bo kule, jak wiadomo, Pan Bog nosi. No co, braciszkowie, opatrzyliscie kapitana?! – zawolal glosno do kozakow.

Kozacy pomogli oficerowi sie podniesc. Ten zachwial sie, ale utrzymal na nogach, a kozakow, ktorzy chcieli mu pomoc, stanowczo odtracil. Na uginajacych sie nogach zrobil kilka nierownych krokow, po czym stanal na bacznosc i wychrypial:

– Wasza ekscelencjo, ka… kapitan sztabu generalnego Jeriemiej Pieriepiolkin. Jechalem z Zimnicy do miejsca sluzby, do sztabu Wojsk Zachodnich. Przydzielony do wydzialu operacyjnego, do generala-lejtnanta Krudenera. W drodze zostalem zaatakowany przez oddzial nieprzyjacielskiej konnicy regularnej i wziety do niewoli. Moja wina… Absolutnie sie nie spodziewalem, ze na tylach naszych wojsk… Nawet pistoletu przy sobie nie mialem, tylko szable.

Teraz Waria obejrzala nieszczesnika troche lepiej. Byl niewysoki, krzepki, mial rozwichrzone kasztanowe wlosy, waskie, prawie pozbawione warg usta, surowe czarne oczy. Scisle mowiac, jedno oko, bo drugie nadal zaslaniala opuchlizna; za to we wzroku kapitana juz nie bylo smiertelnego smutku ani rozpaczy.

– Zyje pan, to znakomicie – rzekl lagodnie Sobolew. – A oficerowi, nawet sztabowemu, nie wolno sie ruszac bez pistoletu. To tak, jakby dama wyszla z domu bez kapelusza. Za ulicznice ja wezma. – Rozesmial sie, ale zagryzl wargi, kiedy dostrzegl gniewne spojrzenie Warii. – Pardon, mademoiselle.

Do generala podszedl dziarski uriadnik i pokazal palcem gdzies w bok.

– Wasza ekscelencjo, to chyba Siemionow!

Waria obejrzala sie i zmartwiala: pod krzakiem, nie wiadomo skad, zjawil sie gniadosz, na ktorym dopiero co cwalowala tak niefortunnie. Kon bandyty skubal trawke jak gdyby nigdy nic, a przy siodle, jak przedtem, kolysal sie przyprawiajacy o mdlosci bagaz.

Sobolew zeskoczyl na ziemie, podszedl do konia, zmruzyl oko z powatpiewaniem, poobracal koszmarna bryle w jedna, druga strone.

– Na pewno Siemionow? – chcial sie upewnic. – Bzdura, to Nieczitajlo. Siemionow mial calkiem inna twarz.

– Jakzez to, Michaile Dmitryczu – zirytowal sie uriadnik. – Jest i ucho naderwane, no a tutaj, niech pan popatrzy. – Rozwarl glowie fioletowe usta. – Zeba na przedzie tez nie ma. Siemionow, nikt inny!

– A moze. – General z zaduma pokiwal glowa. – No i patrzcie, jak go wykrzywilo. To, Warwaro Andriejowno, kozak z drugiej sotni, ktorego Meschetyncy Daud-beka zlapali dzisiaj rano – wyjasnil, zwracajac sie do Warii.

Ale Waria tego nie slyszala: ziemia i niebo wykonaly salto, zamienily sie miejscami, tak ze d’Evrait i Fandorin ledwo zdazyli podtrzymac zemdlona panne.

Rozdzial trzeci,

prawie calkowicie poswiecony wschodniej przebieglosci

„Revue Parisienne”

15 (3 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku

Herb cesarstwa rosyjskiego, dwuglowy orzel, znakomicie oddaje system rzadow w tym kraju, gdzie kazda chocby troche wazna sprawa zostaje powierzona nie jednej, ale co najmniej dwom instancjom, ktore przeszkadzaja sobie wzajemnie i absolutnie za nic nie odpowiadaja. To samo dzieje sie w armii czynnej. Formalnie naczelnym wodzem jest wielki ksiaze Mikolaj Mikolajewicz, obecnie przebywajacy we wsi Carewice, jednakze w bezposredniej bliskosci jego sztabu, w miasteczku Bela, znajduje sie kwatera cesarza Aleksandra II, ktoremu towarzysza: kanclerz, minister wojny, szef zandarmerii i reszta najwyzszych urzednikow. Jesli sie uwzgledni, ze sojusznicza armia rumunska podlega wlasnemu dowodztwu w osobie ksiecia Karola Hohenzollerna-Sigmaringena, na mysl przychodzi juz nie dwuglowy krol ptactwa, tylko dowcipna rosyjska bajka o labedziu, raku i szczupaku, nieopatrznie zaprzezonych do jednego wozu…

– No to jak sie mam wlasciwie do pani zwracac, madame czy mademoiselle? – zapytal czarny jak zuk podpulkownik zandarmow, niemile krzywiac usta. – Nie jestesmy na balu, tylko w sztabie, a ja nie prawie komplementow, tylko pania przesluchuje, wiec prosze mi tu nie krecic.

Podpulkownik nazywal sie Iwan Charitonowicz Kazantzakis. Sytuacja Warii absolutnie go nie wzruszala wyraznie wiec zanosilo sie na przymusowy powrot do Rosji.

Wczoraj do Carewic dotarli dopiero poznym wieczorem. Fandorin niezwlocznie udal sie do sztabu, a Waria, chociaz padala z nog ze zmeczenia, zajela sie niezbedna toaleta. Siostry milosierdzia z oddzialu sanitarnego baronowej Wriejskiej daly jej ubranie, nagrzaly wody i Waria najpierw doprowadzila sie do porzadku, a potem zwalila na lozko w lazarecie – szczesciem w szpitalnych namiotach prawie nie bylo rannych. Spotkanie z Pietia odlozyla do jutra, jako ze podczas czekajacej ja zasadniczej rozmowy musiala byc w pelnym rynsztunku.

Tylko ze rankiem nie dano sie Warii wyspac. Zjawili sie dwaj zandarmi w kaskach, z karabinami, i odstawili „osobe, ktora przedstawila sie jako panna Suworow”, prosciutko do oddzialu specjalnego zachodniego ugrupowania wojsk, nie pozwalajac jej nawet uczesac sie jak nalezy.

Teraz wiec juz kolejna godzine starala sie wyjasnic dreczycielowi o gestych brwiach, choc ogolonemu, jakiego rodzaju stosunki lacza ja z szyfrantem Piotrem Jablokowem.

– O Boze, niech pan zawezwie Piotra Afanasjewicza, on panu wszystko potwierdzi – powtarzala Waria.

A podpulkownik znowu na to odpowiadal:

– Na wszystko przyjdzie czas.

Zandarma interesowaly przede wszystkim szczegoly jej spotkania z „osoba, ktora przedstawia sie jako radca tytularny Fandorin”. Kazantzakis zapisal i to o widynskim Jusuf-paszy, i o kawie, i o francuskim, i o wolnosci wygranej w nardy Podpulkownik najbardziej sie ozywil, kiedy wyszlo na jaw, ze wolontariusz rozmawial z baszybuzukami po turecku, i koniecznie chcial sie dowiedziec, jak mianowicie mowil – zacinajac sie czy nie. O ten jeden drobiazg wypytywal Warie co najmniej pol godziny.

A kiedy dziewczyna znajdowala sie juz na granicy histerii, drzwi glinopacowej chatynki, w ktorej miescil sie oddzial specjalny, nagle sie otwarly i wszedl, a raczej wbiegl, bardzo wazny general, z wybaluszonymi, jak przystalo na dowodce, oczami i wspanialymi, przedluzonymi zarostem wasami.

– General-adiutant Mizinow – donosnie oznajmil od progu, surowo spogladajac na podpulkownika. – Kazantzakis?

Zaskoczony zandarm wyciagnal sie jak struna i zaczal bezglosnie poruszac ustami, a Waria wlepila wzrok w glownego satrape i kata wolnosci, za jakiego postepowa mlodziez uwazala naczelnika Trzeciego Oddzialu i szefa korpusu zandarmerii, Lawrientija Arkadjewicza Mizinowa.

– Tak jest, wasza ekscelencjo – wychrypial przesladowca Warii. – Podpulkownik korpusu zandarmow

Вы читаете Gambit turecki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

1

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату