Ale niezaleznie od wszystkiego, imie to za kazdym razem, gdy je wypowiadal, wywolywalo w nim te sama reakcje: zimna, beznamietna wscieklosc.
– Rachael…
Schwytany bez ratunku w sidla przemiany, ryknal, syknal i zalkal. Czasami z glebi jego gardla dobywal sie tez lagodny smiech. Cos zaczelo go dlawic, zaczerpnal wiec powietrza. Wciaz lezal na plecach, trzasl sie i skrecal, w miare jak postepowala metamorfoza. Kiedy wyciagnal w gore lapy, zobaczyl, ze sa dwukrotnie dluzsze i grubsze niz rece, ktore mial, gdy byl jeszcze czlowiekiem.
Od czerwonej koszuli zaczely mu odskakiwac guziki. Jeden ze szwow na rekawie pekl, gdy cialo nabrzmialo w tym miejscu i wygielo sie w nowy, groteskowy ksztalt.
– Rachael…
W ciagu ostatnich kilku godzin, kiedy stopy mu rosly, kurczyly sie i znow rosly, buty uciskaly go od czasu do czasu. Teraz pily az do bolu i krepowaly tak bardzo, ze nie potrafil w nich dluzej wytrzymac. Doslownie zerwal je z nog – gwaltownym ruchem oddzielil zelowki od cholewek, szarpal je tak dlugo w swych mocarnych lapach, az popekaly wszystkie szwy, a nastepnie ostrymi klami rozerwal skore na kawalki.
Bose stopy okazaly sie zmienione nie mniej niz rece. Byly szersze, bardziej plaskie, wyjatkowo guzowate i kosciste, o palcach tak dlugich jak przy dloniach i zakonczonych rownie ostrymi szponami.
– Rachael…
Kolejna zmiana przeszyla cale jego cialo jak piorun, ktory uderza w drzewo, wchodzac swym elektrycznym strumieniem przez najdalej wysuniete partie najwyzszych konarow i schodzac do najglebiej zanurzonych koncow najdluzszych korzeni.
Zadrgal spazmatycznie i zaszlochal. Zadudnil pietami po podlodze. Gorace lzy poplynely po jego policzkach, a z ust pociekly struzki gestej piany.
Pocac sie obficie, zywcem kremowany przez ogien przemian, poczul jednak gdzies gleboko w swym wnetrzu dotkliwe zimno. To byl lod w sercu i lod w umysle.
Przeczolgal sie do rogu pokoju i zwinal w klebek, obejmujac cialo ramionami. Nagle trzasnal mostek – zaczal drgac i nabrzmiewac, zyskujac nowe ksztalty; zachrzescil takze kregoslup i Eric poczul, jak skreca sie on, by dostosowac do wszystkich zmian zachodzacych w organizmie.
Kilka sekund pozniej wypelzl, niczym olbrzymi krab, na srodek pokoju i podniosl sie na kolana. Oddychal ciezko, a z glebi gardla wydobywalo mu sie rzezenie. Brode opuscil na piersi, czekajac, az razem ze zjelczalym potem odplynie zawrot glowy.
Wreszcie ogien przemian oslabl. Na jakis czas Eric zastygl w nowym ksztalcie.
Kolyszac sie powstal.
– Rachael…
Otworzyl oczy i rozejrzal sie po hotelowym pokoju. Bez zaskoczenia spostrzegl, ze w ciemnosci widzi tak dobrze jak w pelnym swietle dnia. Co wiecej, znacznie poszerzylo sie pole jego widzenia – kiedy patrzyl na wprost, obiekty znajdujace sie po lewej i po prawej stronie byly rownie ostre i wyrazne jak te przed nim.
Podszedl do drzwi. Niektore czesci jego zmutowanego ciala zdawaly sie uformowane blednie, niefunkcjonalnie, zmuszajac go do kustykania, jak gdyby byl skorupiakiem, ktory dopiero co rozwinal zdolnosc stania prosto jak czlowiek. Deformacja nie okaleczyla go jednak, wciaz mogl poruszac sie szybko i bezglosnie; mial przy tym poczucie wielkiej sily, wiekszej niz jakakolwiek znana mu istota.
Wydal z siebie cichy syk, ktory zginal w gwizdzie wiatru i szemraniu deszczu, po czym otworzyl drzwi i wyszedl w zapraszajacy mrok nocy.
35
Tylnymi kuchennymi drzwiami Whitney Gavis opuscil mieszkanie sluzbowe w motelu „The Golden Sand Inn”. Znalazl sie w zakurzonym garazu, dokad wczesniej wprowadzili czarnego mercedesa Rachael. Teraz jej 560 SEL ociekal drobnymi strumykami wody, ktora kapala przez dziurawy dach. Samochod Whita znajdowal sie na zewnatrz, na sluzbowym podjezdzie za motelem.
Odwracajac sie do Rachael, ktora stala na progu miedzy kuchnia a garazem, powiedzial:
– Zamknij za mna dobrze drzwi i nie halasuj. Postaram sie wrocic jak najszybciej.
– Nie martw sie. Nic mi nie bedzie – odrzekla. – Musze uporzadkowac akta „Wildcard”. To mnie zajmie na jakis czas.
Whitney nie dziwil sie, dlaczego Benny zakochal sie w Rachael. Nawet tak zaniedbana jak teraz, blada z wyczerpania i troski, wygladala wspaniale. Ale uroda nie stanowila jej jedynego atrybutu. Byla tez opiekuncza, wrazliwa, inteligentna i twarda – niepospolita to mieszanka cech.
– Mozliwe, ze Ben pojawi sie przede mna – dorzucil Whit, chcac dodac jej otuchy.
Usmiechnela sie lekko, wdzieczna za zyczliwosc, ale nie odezwala sie. Kiwnela tylko glowa i przygryzla dolna warge. Wciaz byla przekonana, ze juz nigdy nie ujrzy Bena zywego.
Whitney wprowadzil ja do kuchni, wyszedl i zamknal drzwi. Odczekal, az z drugiej strony dobiegl go szczek przekrecanego klucza. Wtedy przeszedl po zalanej smarami i olejami betonowej podlodze w strone mercedesa, minal go i znalazl sie przy bocznych drzwiach. Nie chcial otwierac automatycznie podnoszonych wrot. Garaz byl duzy, przeznaczony na trzy samochody, oswietlony pojedyncza gola zarowka, zwisajaca na drucie z belki pod sufitem. Panowal w nim smrod stechlizny i nieopisany balagan. Garaz stanowil obecnie sklad starych, nierzadko zepsutych, narzedzi oraz zwyklych rupieci, takich jak zardzewiale wiadra, polamane miotly, postrzepione, zzerane przez mole zmywaki do podlogi, popsute odkurzacze, przeznaczone do remontu krzesla z polamanymi nogami i podarta tapicerka, zwoje drutu i wezy do polewania, wanny lazienkowe, miedziane glowice do spryskiwaczy trawnikow, wysypujace sie z przewroconego pudelka: bawelniana rekawica ogrodowa, zwrocona palcami ku gorze, niczym odrabana dlon, puszki farb i lakierow, ktorych skamieniala zawartosc na pewno nie nadawala sie juz do uzytku, oraz sterty innych gratow. Smieci te ciagnely sie wzdluz scian, niektore lezaly porozrzucane na podlodze, inne sterczaly w przypadkowych pryzmach.
Whit nie zdazyl jeszcze otworzyc drzwi garazu, kiedy uslyszal za soba jakies krotkie szurniecie, na tyle krotkie, ze ustalo, zanim sie odwrocil, chcac ustalic jego zrodlo.
Zmarszczyl brwi i zaczal penetrowac wzrokiem sterty gratow, przeslizgnal sie spojrzeniem po mercedesie, gazowym piecu centralnego ogrzewania, ktory stal w przeciwleglym rogu, przekrzywionym blacie do prac technicznych i bojlerze. Nie dostrzegl nic niezwyklego.
Wytezyl sluch.
Jedyne dzwieki dochodzily z zewnatrz – szum wiatru pod okapem i bebnienie deszczu o dach.
Odwrocil sie od drzwi, powoli podszedl do samochodu, okrazyl go, ale nie znalazl nic, co mogloby stanowic zrodlo halasu.
Moze jakas pryzma rupieci przesunela sie pod wlasnym ciezarem? A moze poruszyl ja szczur? Whit nie zdziwilby sie, gdyby ta stara rudera roila sie od szczurow, aczkolwiek nie zauwazyl dotad zadnych sladow gryzoni. Graty lezaly jeden na drugim w takim nieladzie, ze trudno bylo ocenic, czy w danej chwili wygladaja tak samo jak nieco wczesniej.
Zawrocil do drzwi, jeszcze raz sie obejrzal i wyszedl na deszcz.
Dopiero gdy uderzyly wen targane wiatrem strugi wody, uswiadomil sobie poniewczasie, co wywolalo szuranie w garazu: ktos probowal od zewnatrz otworzyc metalowe wrota. Ale to byly drzwi automatyczne, ktorych nie mozna otworzyc, kiedy przelacznik jest nastawiony na obsluge silnikiem elektrycznym. Dzieki temu stanowily dobre zabezpieczenie przed rabusiami. Ktokolwiek chcial je teraz otworzyc, na pewno zdal sobie od razu sprawe z daremnosci wysilkow, co wyjasnia, dlaczego halas trwal tak krotko. Whitney pokustykal ostroznie w strone automatycznych drzwi, ktore wychodzily z sasiedniej sciany garazu. Wyjrzal za rog, sprawdzajac, czy intruz nadal tam jest. Deszcz padal grubymi kroplami, ktore rozbijaly sie z trzaskiem o chodnik i bardziej miekko o gola ziemie, tworzac rozlewisko w miejscu, gdzie brakowalo rynny. Wszystkie te odglosy doskonale maskowaly jego kroki; niestety, zagluszaly tez wszelkie odglosy, ktore ewentualnie mogl wydawac nieznajomy. Choc nie dobiegl go juz zaden niepokojacy dzwiek, Whitney znow wytezyl sluch. Wykonal kilka krokow, dwukrotnie zatrzymujac sie, by