lepiej slyszec, az nagle monotonny szmer deszczu przecial zatrwazajacy odglos. Za jego plecami. Bylo to cos na podobienstwo syku powietrza uciekajacego z dziurawej detki, polaczonego z zalosnym miauczeniem kota i gardlowym rykiem – dzwieki tak przerazajace, ze wlosy stanely mu deba.

Odwrocil sie blyskawicznie, krzyknal i cofnal, kiedy zobaczyl wylaniajaca sie z ciemnosci bestie. Patrzyla na niego z wysokosci co najmniej dwu metrow swymi niewyobrazalnie dziwnymi, wylupiastymi, nie odpowiadajacymi sobie oczami, z ktorych jedno bylo bladozielone, a drugie pomaranczowe, oba jednak wielkie jak kurze jaja i blyszczace niesamowitym blaskiem. Ponadto jedno wygladalo jak oko kota, ktory cierpi na nadczynnosc tarczycy, a drugie mialo pionowo rozcieta teczowke jak u weza. Oba byly ukosne i… zlozone – na milosc boska – jak oczy owada.

Przez chwile Whit stal zdezorientowany. Nagle mocarna lapa wyciagnela sie w jego strone i zdzielila go na odlew po twarzy. Mezczyzna upadl poslizgiem na beton, tlukac sobie dotkliwie kosc ogonowa, zatrzymal sie na blotnistym, zachwaszczonym trawniku.

Lapa potwora – lapa Erica, gdyz Whit wiedzial, iz ma do czynienia ze zmienionym nie do poznania Erikiem Lebenem – zdawala sie przytwierdzona do tulowia inaczej niz rece u czlowieka; zdawala sie tez miec budowe segmentowa i skladac sie z czterech lub pieciu odcinkow polaczonych stawami, co zapewnialo jej plynnosc ruchow we wszystkich kierunkach. Zamroczony sila otrzymanego ciosu, na wpol sparalizowany strachem, Whit podniosl oczy na zblizajaca sie bestie i spostrzegl, ze jest ona przygarbiona i nisko pochylona jak malpa czlekoksztaltna. Poruszala sie jednak z jakims dziwnym wdziekiem, moze dlatego, ze jej nogi, zakryte w wiekszosci przez podarte dzinsy, przypominaly budowa segmentowe lapy.

Whit uslyszal wlasny krzyk. Do tej pory raz tylko krzyczal w swym zyciu, naprawde krzyczal. Bylo to w Wietnamie, kiedy mina rozrywala mu sie pod nogami, a potem, kiedy lezal na ziemi w dzungli i widzial dolna czesc swojej nogi znajdujaca sie piec metrow dalej oraz zalane krwia palce wystajace z rozerwanych sila wybuchu i ogniem butow. Teraz krzyczal po raz drugi i nie mogl przestac.

Przez wlasny krzyk uslyszal przerazliwy ryk swego przeciwnika, ktory mogl byc okrzykiem tryumfu.

Glowa potwora trzesla sie i kiwala na wszystkie strony, a kiedy na chwile otworzyl paszcze, blysnely straszliwe, ostre kly.

Gavis zaczal wycofywac sie po grzaskiej ziemi, podpierajac sie na zdrowej rece i kikucie drugiej, ale nie mogl tego robic wystarczajaco szybko. Nie zdazyl powstac na nogi, kiedy juz po paru metrach Leben dogonil go, schylil sie i podniosl za stope lewej nogi – na szczescie byla to proteza – i zaczal ciagnac go za soba do garazu.

Mimo ciemnosci i deszczu Whit widzial wystarczajaco duzo szczegolow budowy potwora, by miec pewnosc, ze niewatpliwie nie ma do czynienia z czlowiekiem. Lapa, ktora trzymala go za proteze, byla nieludzko silna i wielka.

Gavis podkurczyl zdrowa noge, zebral sie w sobie i z calej sily kopnal Lebena w udo. Potwor zaryczal, ale bardziej chyba z wscieklosci niz bolu. W rewanzu tak mocno szarpnal proteza Whita, ze zerwaly sie paski mocujace i sztuczna noga odpadla. Whitney Gavis znalazl sie w jeszcze gorszym polozeniu.

Po powrocie do kuchni Rachael otworzyla plastykowa torbe i wyjela z niej garsc pogniecionych, brudnych arkuszy, ktore stanowily kiedys kopie akt „Wildcard”. I wtedy uslyszala pierwszy krzyk. Od razu poznala, ze to Whitney. Wiedziala tez, ze moze byc tylko jedna przyczyna tego krzyku: Eric.

Rzucila papiery i chwycila lezaca na stole bron. Pobiegla do tylnych drzwi, pomyslala chwile, po czym przekrecila klucz i otworzyla je.

Weszla do ociekajacego woda garazu i zatrzymala sie, poniewaz silny podmuch wiatru, ktory wpadl przez otwarte drzwi, rozhustal wiszaca na drucie zarowke, powodujac, ze na wszystkich scianach zaczely tanczyc cienie. Rozejrzala sie uwaznie dookola. Cienie wychodzily ze wszystkich katow i oswietlone niesamowicie sterty gratow sprawialy na ich tle wrazenie, jakby nagle ozyly.

Krzyk Whitneya dobiegal z zewnatrz, domyslila sie wiec, ze Eric tam wlasnie musi byc, a nie w garazu. Zapomniala o czujnosci i zaczela isc szybkim krokiem, omijajac mercedesa, puszki z farba i zwoje wezy do podlewania.

Przenikliwy, mrozacy krew w zylach ryk nalozyl sie na wolanie Whita. Rachael nie miala watpliwosci, ze to Eric. Odglos ten przypominal wydawane przez niego dzwieki, kiedy gonil ja po pustyni. Teraz jednak byl bardziej dziki i wsciekly, potezniejszy, mniej ludzki niz wtedy. Slyszac ten okropny ryk, miala ochote odwrocic sie i uciec. Ale przeciez nie mogla opuscic Gavisa w potrzebie.

Przez otwarte drzwi, z pistoletem wymierzonym przed siebie, dala nura w mrok i nawalnice. Niby-Eric znajdowal sie pare metrow dalej, odwrocony do niej plecami. Rachael krzyknela z przerazenia, widzac, ze potwor chwycil Whita za noge, a ta zostala mu w lapach.

W chwile pozniej zdala sobie sprawe, ze to proteza, ale juz zdazyla zwrocic na siebie uwage niby-Erica. Ten odrzucil sztuczna noge Whita i zwrocil sie ku niej. Oczy jasnialy mu strasznym blaskiem.

Wyglad potwora – odwrotnie niz w wypadku Gavisa – odebral jej mowe. Chciala krzyczec, ale nie mogla. Ciemnosc i deszcz laskawie zamaskowaly niektore szczegoly anatomii mutanta, ale kobieta i tak widziala olbrzymi zdeformowany leb, na wpol krokodyle, na wpol wilcze szczeki oraz obfitosc smiercionosnych klow. Nie mial na sobie ani koszuli, ani butow – jedynie dzinsy. Wzrostem przewyzszal dawnego Erica o kilka centymetrow. Jego kregoslup byl dziwnie wykrzywiony i przechodzil w pochylone, scisniete ramiona. Niezwykle powiekszony mostek wygladal tak, jakby porastaly go jakies rogi, kolce czy inne zaokraglone na koncach guzowate narosle. Dlugie i dziwnie polaczone ramiona zwisaly mu prawie do kolan, a jego szponiastych lap nie powstydzilby sie sam diabel, ktory podobnymi rozpruwa w piekielnych czelusciach ludzkie dusze i zjada ich tresc.

– Rachael… Rachael… przyszedlem po ciebie… Rachael – odezwal sie niby-Eric glosem cichym i ohydnym.

Kazde slowo artykulowal powoli i opornie, jakby zapomnial juz, jak poslugiwac sie jezykiem. Krtan, wargi, podniebienie i jezyk potwora przestaly sluzyc produkowaniu ludzkiej mowy, tworzenie kazdej sylaby niewatpliwie wymagalo wielkiego wysilku i zapewne troche cierpienia.

– Przyszedlem… po… ciebie…

Stwor zrobil krok w jej strone, a dlugie ramiona obijaly sie o jego tulow, wydajac odglos podobny do uderzania twardego przedmiotu o chitynowy pancerz.

Stwor.

Rachael nie potrafila juz o nim myslec: maz. Teraz byl tylko stworem, szkarada, ktora samym faktem swego istnienia uragala wszelkiemu boskiemu stworzeniu.

Strzelila mu prosto w piers. Stwor ani drgnal, wydal tylko przenikliwy skowyt, ktory wydawal sie jednak bardziej wyrazem podniecenia niz bolu, i zrobil kolejny krok do przodu. Rachael strzelila po raz drugi, trzeci i czwarty.

Kilkakrotnie trafiony, zaczal slaniac sie na jeden bok, ale nie upadl.

– Rachael… Rachael…

Whitney krzyknal do niej:

– Strzelaj, zabij go!

Magazynek zawieral dziesiec naboi. Rachael wystrzelila szesc ostatnich najszybciej, jak tylko potrafila. Trafila go w brzuch, klatke piersiowa, a nawet w glowe. Potwor zaryczal wreszcie z bolu i runal na kolana, a potem upadl morda w blotnista ziemie.

– Dzieki Bogu – powiedziala drzacym glosem. – Dzieki Bogu.

Nagle poczula sie tak slaba, ze musiala oprzec sie o sciane garazu.

Niby-Eric zwymiotowal, poruszyl sie, szarpnal cialem i pomagajac sobie lapami, podniosl sie na kolana.

– Nie – szepnela Rachael powatpiewajaco.

Stwor podniosl swoj przerazajacy leb i spojrzal na nia groznie blyszczacymi oczami, z ktorych kazde bylo inne. Potem spuscil wolno powieki, znow uniosl je powoli, a wtedy swiecace kule, ktore odslonil, byly juz jasniejsze niz przed chwila.

Nawet jesli zmieniona genetycznie struktura jego organizmu pozwala na niewiarygodnie szybkie zdrowienie i powrot do zycia po smierci, niby-Eric na pewno z tego nie wygrzebie sie tak szybko. Gdyby potrafil wyleczyc sie i reanimowac w ciagu kilku sekund od zranienia dziesiecioma kulami, oznaczaloby to, ze jest praktycznie niezwyciezony, odporny na wszelkie rodzaje broni.

– Umieraj, cholera jasna! – krzyknela Rachael.

Cialem potwora wstrzasnal dreszcz, potem wyplul cos w bloto i gwaltownie powstal na obie nogi.

– Uciekaj! – krzyknal Whitney. – Na milosc boska, uciekaj, Rachael!

Вы читаете Niesmiertelny
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату