przerazona.

– Benny, uciekaj! – krzyknela, gdy byla juz blizej. – Uciekaj, na milosc boska, uciekaj!

Oczywiscie, Ben nie mogl uciekac, bo nie mogl zostawic Whita samego, opartego o plotek przy grzadkach; nie mogl tez dzwigac przyjaciela i jednoczesnie biec. Dlatego stal i czekal. Jednakze gdy ujrzal potwora, ktory wyszedl z tego samego pokoju co Rachael, chcial uciekac, co do tego nie mial juz zadnych watpliwosci. W jednej sekundzie odeszla go cala odwaga, chociaz w mroku nie widzial wszystkich szczegolow wygladu tego koszmarnego stworzenia, ktore gonilo Rachael.

„Chaos genetyczny”, powiedzial Whit. „Cofanie sie w rozwoju”. Jeszcze przed chwila te slowa nic dla Bena nie znaczyly, a przynajmniej niewiele. Teraz, kiedy tylko rzucil okiem na to, co bylo kiedys Erikiem Lebenem, zrozumial wszystko, co w tej sytuacji musial rozumiec: Leben byl doktorem Frankensteinem i jego potworem w jednej osobie; zarowno eksperymentatorem, jak i nieszczesliwym przedmiotem eksperymentu; geniuszem i potepiona dusza.

Rachael dobiegla do Bena, zlapala go za reke i wydyszala:

– Chodz, chodz, pospiesz sie!

– Nie moge zostawic Whita – odparl. – Cofnij sie. Bede do niego strzelal.

– Nie! To nic nie da, nic nie da. Boze, wypalilam do niego dziesiec razy, a jemu nic sie nie stalo.

– Ja mam bardziej niszczycielska bron – nalegal Ben.

Niesamowita istota zblizala sie do nich wielkimi krokami wzdluz sciany budynku. Wlasciwie nawet biegla, i to calkiem zgrabnie. Ben spodziewal sie, ze bedzie sie ona chwiac i zataczac na zdeformowanych konczynach dolnych, a tymczasem spotkala go niespodzianka. Potwor biegl szybko i zwinnie, a jego cialo polyskiwalo w slabym swietle miejscami jak polerowana zbroja z obsydianu, gdzieniegdzie zas jak srebrzysta rybia luska.

W ostatniej chwili Ben rozstawil nogi, podniosl oburacz rewolwer i wypalil. Combat magnum kaszlnal, a z lufy blysnal ogien.

Potwor, ktory byl juz w odleglosci pieciu metrow, zachwial sie pod wplywem sily, z jaka trafil go pocisk, ale nie upadl. Cholera, on sie nawet nie zatrzymal! Posuwal sie nieco wolniej, ale nadal zbyt szybko.

Ben strzelil drugi raz i trzeci.

Bestia zatrzymala sie wreszcie, ryczac przerazliwie, a dzwieku takiego Benny nie slyszal nigdy w zyciu i nigdy wiecej nie pragnal uslyszec. Nastepnie potwor upadl na metalowy slupek podtrzymujacy aluminiowe zadaszenie chodnika i zlapal sie go, by nie runac na ziemie.

Ben strzelil jeszcze raz. Teraz trafil go w gardlo.

Sila uderzenia pocisku kalibru 357 oderwala bestie od slupka i cisnela nia do tylu.

Wreszcie piaty strzal powalil stwora, choc tylko na kolana. Lapa wielkosci szufli koparki zbadal swe gardlo, a drugie ramie wyginalo sie we wszystkie strony, az wreszcie wycelowalo w kark.

– Jeszcze raz, jeszcze raz! – ponaglala Rachael.

Benny wpakowal w kleczaca bestie szosta i ostatnia kule. Potwor upadl na plecy, przekrecil sie na bok i lezal spokojnie, bez ruchu.

Huk wystrzalu zabrzmial prawie jak armatnia salwa. Kiedy echo umilklo i zapadla cisza, bebnienie deszczu o dach wydalo sie ulotnym szeptem.

– Czy masz wiecej amunicji? – dopytywala sie Rachael, wciaz opanowana smiertelnym strachem.

– Wszystko w porzadku – uspokajal Ben drzacym glosem. – On juz nie zyje, on nie zyje.

– Jesli masz jeszcze naboje, zaladuj je! – krzyknela.

Nie zaszokowaly go jej ton ani panika w glosie, lecz to, ze Rachael wcale nie histeryzowala. Szybko zdal sobie sprawe, ze chociaz byla wystraszona, o tak, cholernie wystraszona, to jednak nie utracila nad soba kontroli. Wiedziala, o czym mowi; bala sie, ale nie panikowala – ona wiedziala, ze Ben naprawde musi ponownie zaladowac bron, i to szybko.

Rano, kiedy jechali do domku Erica nad jeziorem – a zdawalo mu sie, ze to bylo cala wiecznosc temu – Ben schowal do kieszeni wraz z pociskami karabinowymi takze kilka dodatkowych naboi do rewolweru. Amunicje do remingtona wyrzucil, kiedy zmuszony byl zostawic w zepsutym samochodzie swoj dwunastostrzalowy karabin. Teraz, sprawdzajac kieszenie, znalazl tylko dwa naboje do combat magnum, choc spodziewal sie co najmniej szesciu. Na pewno reszte wyrzucil razem z tymi, ktore nie byly juz potrzebne.

Ale bez paniki, wszystko jest okay, nie ma strachu; lezaca na chodniku kreatura nie ruszala sie i chyba juz sie nie poruszy.

– Pospiesz sie – ponaglila go Rachael.

Rece mu sie trzesly. Odchylil jednak beben rewolweru i wprowadzil naboj do komory.

– Benny! – krzyknela Rachael ostrzegawczo.

Podniosl glowe i zobaczyl, ze bestia poruszyla sie. Podlozyla swe olbrzymie lapy pod wlasne cielsko i probowala pchac je po betonowych plytach.

– O kurwa! – zaklal Benny i wprowadzil drugi naboj, po czym przesunal beben na jego miejsce.

Trudno mu bylo w to uwierzyc, ale potwor naprawde podniosl sie tymczasem na kolana i wyciagnal lapy, zeby chwycic sie metalowego slupka.

Ben dokladnie wymierzyl i nacisnal spust. Combat magnum raz jeszcze zahuczal.

Stwor cofnal sie pod wplywem sily, z jaka ugodzil go pocisk, ale nie upadl, gdyz zdazyl sie juz przytrzymac. Zaskrzeczal przy tym jak smiertelnie raniony ptak, a potem zwrocil ku mezczyznie swiecace, wyrazajace bezczelne wyzwanie, pelne nienawisci oczy.

Rece Bena trzesly sie tak bardzo, iz bal sie, ze zmarnuje drugi – i ostatni – strzal. Od czasu swej pierwszej misji zwiadowczej w Wietnamie nigdy nie byl tak bardzo roztrzesiony.

Potwor zacisnal lapy na slupku i podniosl sie na nogi.

Pewnosc siebie Bena zniknela, ale wciaz nie chcial uwierzyc, ze taka smiercionosna bron jak magnum kaliber 357 jest zbyt slaba, by zalatwic jakies zwierze. Wystrzelil po raz ostatni.

Bestia znow upadla i tym razem nie wydawala zadnych dzwiekow przez kilka sekund. Drgala tylko i rzucala sie w agonii, a jej twardy pancerz obijal sie o podloze.

Ben bardzo chcial uwierzyc, ze stwor znajduje sie wreszcie w objeciach smierci, ale zdazyl sie juz przekonac, ze zwykla bronia nie sposob pokonac bestii. Moze udaloby sie zabic gada za pomoca uzi albo calkowicie automatycznego AK-91, ale nie normalnym rewolwerem.

Rachael pociagnela Bena za rekaw, chcac, by zaczal uciekac, zanim bestia znow powstanie, ale wciaz jeszcze byl nie rozwiazany problem Whitneya Gavisa. Ben i Rachael mogli sie ratowac ucieczka, ale dopoki Whit nie znajdowal sie w bezpiecznym miejscu, Benny musial tu zostac i walczyc z mutantem na smierc i zycie.

Moze dlatego, ze czul sie jak w czasie dzialan wojennych, znow pomyslal o Wietnamie i przyszla mu na mysl szczegolnie straszna bron, ktora odegrala niechlubna role w tej wojnie: napalm. Napalm to zageszczone paliwo o konsystencji galarety, ktore zabija wszystko, czego dotknie; zzera cialo az do kosci, a kosc az do szpiku. W Wietnamie sial postrach, bo rozpuszczony przynosil nieuchronna smierc. Gdyby Ben mial troche czasu, zrobilby na wlasny uzytek namiastke napalmu; wiedzial o tym wystarczajaco duzo. Problem jednak w tym, ze nie mial czasu. W takim razie moze uzyc zwyklej cieklej benzyny? Wprawdzie w postaci galaretowatej zadzialalaby efektywniej, ale i zwyczajne paliwo mogloby okazac sie pomocne w zniszczeniu potwora.

Kiedy mutant przestal zwijac sie i drgac, ponownie probowal podniesc sie na kolana. Ben zlapal Rachael za ramie i zapytal:

– Gdzie mercedes?

– W garazu.

Spojrzal w strone ulicy i zobaczyl, ze przewidujacy Whit przeczolgal sie na druga strone plotu, tak ze nie bylo go widac od strony motelu. Stara nauka wyniesiona z Wietnamu mowi: „Pomagaj kumplom ile tylko mozesz, a potem ratuj wlasna dupe”. Uczestnicy tamtej wojny nigdy nie zapomnieli lekcji, ktorych im udzielila. Dopoki Leben bedzie scigac Rachael i Bena po terenie motelu, nie wyjdzie na bulwar, by przypadkowo znalezc tam bezbronnego mezczyzne, opartego o plotek. Przez najblizszych kilka minut Whit byl wiec zupelnie bezpieczny.

Ben wyrzucil bezuzyteczny juz rewolwer, chwycil Rachael za reke i krzyknal:

– Chodz!

Pobiegli wzdluz biurowej czesci motelu w strone garazu. Tam, na tylach budynku, szalejacy wiatr walil o sciany otwartymi drzwiami.

Вы читаете Niesmiertelny
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату