mnie zadnego zagrozenia.
– Gowno prawda! – odparl duzy. – Julio, tu jest jeszcze ktos. Ani Shadway, ani pani Leben nie urzadzili tak tego Gavisa.
– Leben! – Whitney zdolal wydusic z siebie to nazwisko na tyle glosno, by przebilo sie przez dzwiekoszczelna sciane deszczu.
Obaj mezczyzni spojrzeli na niego zaklopotani.
– Leben – udalo mu sie jeszcze raz.
– Eric Leben? – spytal Julio.
– Tak. – Whitney zaczerpnal gleboko tchu. – Genetyczny… chaos… chaos, mutacja… kule… kule…
– Jakie kule? – spytal duzy imieniem Reese.
– Kule go… nie… powstrzymaly – dokonczyl wyczerpany Whitney.
– Zabierz go do samochodu, Reese – nakazal Julio. – Jesli za dziesiec-pietnascie minut nie znajdzie sie w szpitalu, to nie przezyje.
– Co on chcial powiedziec przez to, ze nie powstrzymaly go kule? – spytal Reese.
– On jest pijany – orzekl Julio. – A teraz bierz go!
Reese zmarszczyl brwi i podniosl Gavisa z taka latwoscia, z jaka ojciec podnosi male dziecko.
Agent imieniem Julio, rozpryskujac na boki kaluze brudnej wody, poszedl do samochodu i otworzyl tylne drzwi.
Reese delikatnie polozyl Whita na siedzeniu, a potem zwrocil sie do kolegi.
– To mi sie nie podoba.
– Jedz! – powiedzial Julio.
– Przysiegalem, ze cie nigdy samego nie zostawie, nie opuszcze w potrzebie i bede zawsze tam, gdzie bedziesz mnie potrzebowal.
– A wlasnie teraz potrzebuje, zebys zawiozl tego czlowieka do szpitala – odparl Julio i zatrzasnal tylne drzwi.
Chwile pozniej Reese otworzyl przednie drzwi i siadl za kierownica.
– Postaram sie wrocic jak najszybciej – rzekl do Julia.
– Chaos… chaos… chaos… chaos… – powtarzal Whitney, lezac na tylnym siedzeniu. Chcial powiedziec duzo innych rzeczy, przekazac bardziej sugestywne ostrzezenie, ale z gardla dobywal mu sie tylko ten jeden dzwiek.
Samochod ruszyl.
Kiedy Hagerstrom i Verdad zatrzymali sie na poboczu Tropicana Boulevard, Peake uczynil to samo kilkaset metrow za nimi i wylaczyl swiatla.
Sharp przechylil sie do przodu, zmruzyl oczy i zaczal wypatrywac przez zapackana, przecinana co chwila pracujacymi wycieraczkami przednia szybe. Dwukrotnie przecieral okulary, ktore zachodzily mu mgla, a w koncu odezwal sie:
– Wyglada na to… ze znalezli kogos lezacego przy podjezdzie do… Wlasnie, co to jest?
– Chyba jakis nieczynny obiekt, zamkniety motel czy cos w tym rodzaju – powiedzial Peake. – Nie moge dobrze odczytac tego strasznego szyldu. „The Golden…” i cos jeszcze.
– Co oni tam robia? – zastanawial sie Sharp. Co ja tu robie, zastanawial sie w duchu Peake. – Moze tu ukrywaja sie Shadway i ta dziwka Leben? – pomyslal glosno Sharp.
O Boze, mam nadzieje, ze nie. Mam nadzieje, ze nigdy ich nie znajdziemy. Mam nadzieje, ze oboje leza na plazy na Tahiti.
– Kimkolwiek byl ten, ktorego znalezli – mowil dalej Sharp – pakuja skurczybyka do samochodu.
Peake nie mial juz zadnej nadziei, ze kiedykolwiek stanie sie legenda. Nie mial juz takze nadziei, ze stanie sie jednym z lepszych agentow Ansona Sharpa. Jedyne, czego pragnal, to przezyc te noc oraz zapobiec, na ile sie da, zabijaniu i upokarzaniu wlasnej osoby.
Atakowane od zewnatrz drzwi znow trzasnely, tym razem na calej swej wysokosci, w jednym miejscu pekla framuga i wypadl zawias. Wreszcie zamek puscil i oba skrzydla z hukiem otworzyly sie do srodka garazu. Za nimi pojawil sie Leben, ten potwor wygladajacy jak koszmarna zjawa, ktora przedostala sie do rzeczywistego swiata.
Ben podniosl napelnione do polowy wiadro i uwazajac, by nie wylac cennej benzyny, pobiegl do kuchni.
Bestia dojrzala go i wydobyla z gardla okrzyk tak strasznej nienawisci, ze dzwiek ten przeniknal Bena az do szpiku kosci, gdzie jeszcze wibrowal. Potwor kopnal zawadzajacy mu odkurzacz i z niebywala zrecznoscia pajaka zaczal pokonywac sterty rupieci, w tym przewrocone metalowe polki.
Bedac juz w kuchni, Ben uslyszal, ze bestia dogania go. Nie odwazyl sie jednak obejrzec.
Rachael zdazyla pootwierac polowe szafek i szuflad, wlasnie wysuwala kolejna, kiedy wpadl Benny.
– Mam! – krzyknela i zlapala pudelko zapalek.
– Uciekaj! – rozkazal Ben. – Zrobimy to na dworze! Musieli absolutnie zwiekszyc odleglosc dzielaca ich od bestii, zyskac troche czasu i miejsca, by wykonac swoj plan.
Pobiegli do pokoju, po drodze rozlalo sie troche benzyny na wykladzine i buty Bena.
Tymczasem bestia szalala w kuchni, zatrzaskujac pootwierane szafki i ciskajac na boki stol, krzesla, nawet te meble, ktore jej nie zawadzaly. Najwyrazniej opanowalo ja szalenstwo destrukcji.
Ben mial wrazenie, ze porusza sie w zwolnionym tempie, jakby powietrze bylo geste niczym woda. Pokoj wydawal sie dlugi jak boisko do pilki noznej i kiedy wreszcie dotarli na jego drugi koniec, nagle przestraszyli sie, ze drzwi prowadzace do czesci biurowej okaza sie zamkniete na klucz, ze beda musieli sie tam zatrzymac, straca przewage nad bestia i gdy zechca ja tam podpalic, sami znajda sie w rejonie zagrozenia. Ale Rachael z latwoscia otworzyla drzwi i Ben odetchnal z ulga. Wbiegli do biura, mineli kontuar do obslugi gosci, niewielka poczekalnie i przez oszklone frontowe drzwi wypadli na dwor. Tam niemal zderzyli sie z detektywem Verdadem, ktorego spotkali juz wczesniej w kostnicy w Santa Ana.
– Co sie tu dzieje, na Boga? – zapytal Verdad, kiedy uslyszal wrzaski bestii wewnatrz biura.
Ben spostrzegl, ze przemokniety policjant trzyma w rece rewolwer.
– Niech pan sie cofnie – powiedzial – i zacznie strzelac, gdy to wyjdzie. Nie zabije pan tego, ale moze na jakis czas przyblokuje.
To chcialo samicy oraz krwi; to wypelniala zimna wscieklosc wraz z goracym pozadaniem. Nic nie moze go zatrzymac – zadne kule ani drzwi, nic, dopoki nie dostanie tej kobiety, dopoki nie wprowadzi w nia swego palacego czlonka, dopoki nie zabije jej oraz tego mezczyzny i nie spozyje ich miesa. Pragnal wyssac im oczy, miekkie, slodkie oczy, zanurzyc swoj pysk w ich rozerwanych, tryskajacych krwia gardlach, zjesc bijace jeszcze, krwawiace serca, odszukac w ich wypatroszonych wnetrzach watrobe i nerki… Poczul, ze ogarnia go coraz wiekszy glod, ze ogien przemian w jego wnetrzu potrzebuje wiecej paliwa, ze wzmozony apetyt wkrotce stanie sie glodem nie do wytrzymania, takim jaki czul wtedy, na pustyni, kiedy nie potrafil sie powstrzymac przed zjedzeniem wszystkiego, co sie tylko poruszalo. Potrzebowal miesa, wiec przez oszklone frontowe drzwi motelu wypadl na zewnatrz, gdzie wciaz padalo, gdzie hulal wiatr, i zobaczyl tam jeszcze jednego mezczyzne, nizszego niz pozostali ludzie, a z przedmiotu, ktory maly trzymal w rece, wystrzelil ogien. Ogien ugodzil go w piers, poczul ostry bol, potem ogien wystrzelil jeszcze raz, i znow poczul bol. Ryknal wiec wsciekle, rzucajac wyzwanie naiwnemu agresorowi…
Tego samego dnia rano Julio Verdad byl w bibliotece, w zwiazku z prowadzonym przez siebie i Reese’a Hagerstroma nieoficjalnym sledztwem w sprawie Erica Lebena. Tam przeczytal kilka jego artykulow zamieszczonych w prasie popularnonaukowej, ktore dotyczyly inzynierii genetycznej oraz perspektyw osiagniecia pozytywnych wynikow w pracach nad przedluzeniem ludzkiego zycia. Pozniej Julio rozmawial z doktorem Eastonem Solbergiem z Uniwersytetu Kalifornijskiego, duzo od tamtego czasu myslal, a na koniec – od Whitneya Gavisa – uslyszal belkotliwe urywki zdan o genetycznym chaosie i mutacji. Nie byl glupi, wiec kiedy zobaczyl koszmarnego stwora, ktory podazal sladami Shadwaya i pani Leben, w lot pojal, ze eksperyment Lebena musial pojsc w nieprzewidzianym, zlym kierunku i ze owo monstrum jest w istocie samym naukowcem.
Julio bez wahania otworzyl ogien w kierunku potwora, a wtedy pani Leben i Shadway – ktorzy, sadzac po zapachu, niesli ze soba wiadro benzyny – wybiegli spod dachu na deszcz i znikneli mu z oczu. Dwa pierwsze pociski nawet nie przestraszyly mutanta, choc na chwile zatrzymal sie, najwyrazniej zdumiony naglym pojawieniem sie jeszcze jednego czlowieka. Julio tez byl zaskoczony faktem, ze jego strzaly nie powalily na ziemie bestii.
Potwor kroczyl naprzod, syczac i wyciagajac w strone Julia segmentowe ramie. Chcial zlapac napastnika za