glowe i oderwac ja od reszty tulowia.
Verdad pochylil sie, ale i tak poczul na glowie dotyk chitynowego pancerza. W ostatniej chwili strzelil, celujac w piers bestii, najezona kolcami i dziwnie uformowanymi guzami. Gdyby zostal przycisniety do tego ciala, nadzialby sie na te wszystkie narosle, a ta przerazajaca perspektywa kazala mu jeszcze raz nacisnac spust pistoletu, i jeszcze raz, i jeszcze…
Dopiero te trzy strzaly odrzucily bestie do tylu; padajac na szklana plyte frontowych drzwi budynku, ciela lapami powietrze.
Julio wystrzelil szosty i ostatni naboj. Znow trafil w cel, mimo to potwor wciaz stal na wlasnych nogach. Detektyw zawsze nosil w kieszeni marynarki kilka zapasowych pociskow, choc jeszcze nigdy w swej policyjnej karierze z nich nie skorzystal. Teraz zaczal ich szukac drzacymi palcami.
Tymczasem mutant najwyrazniej wygrzebal sie juz z odniesionych obrazen, ruszyl bowiem przed siebie, ryczac tak przerazliwie i nienawistnie, ze Julio natychmiast odwrocil sie i uciekl. Kiedy dobiegl do basenu, zobaczyl, ze po przeciwnej stronie stoja Shadway i pani Leben.
Peake mial nadzieje, ze Sharp wysle go w slad za Hagerstromem i tym nieznanym mezczyzna, ktorego gliniarz zaladowal na tylne siedzenie wypozyczonego auta. Wtedy, gdyby na terenie nieczynnego motelu doszlo do strzelaniny, nie mialby z nia nic wspolnego.
Ale Sharp powiedzial:
– Niech jada. Zdaje sie, ze Hagerstrom wiezie go do lekarza. A zreszta mozgiem duetu jest Verdad. Jesli Verdad zostaje na miejscu, to akcja rozegra sie tutaj. Tu znajdziemy Shadwaya i jego babe.
Kiedy porucznik Verdad biegl podjazdem w strone oswietlonego biura, Sharp nakazal Peake’owi podjechac jeszcze kawalek i zaparkowac na ulicy przed motelem. Gdy zblizyli sie do zwisajacego bezwladnie, targanego wiatrem szyldu z napisem „The Golden Sand Inn”, uslyszeli pierwsze strzaly.
O kurde, pomyslal zrozpaczony Peake.
Porucznik Verdad dobiegl do Shadwaya, zatrzymal sie i zaczal goraczkowo ladowac rewolwer.
Rachael stala z drugiej strony, chroniac przed deszczem pudelko zapalek. Nagle wyjela jedno drewienko i trzymala je w pogotowiu pod oslona dloni, zlorzeczac w duchu wiatrowi i ulewie, ktore zechca zgasic kazdy plomyk, kiedy tylko sie pojawi.
Frontowymi drzwiami motelu, oswietlony od tylu pomaranczowym swiatlem plynacym z wnetrza budynku, wyszedl ten, ktory kiedys byl Erikiem Lebenem. Poruszal sie tym dziwnym, nie pasujacym do jego poteznej, niezgrabnej sylwetki, szybkim i wdziecznym krokiem pajaka. Skrzeczal przy tym przenikliwie i najwyrazniej nikogo sie nie bal.
Rachael trwoznie myslala o tym, ze moze wcale nie maja nad nim przewagi, ze benzyna nie musi okazac sie bardziej skuteczna od broni palnej.
Potwor byl juz w polowie odleglosci pietnastometrowego basenu. Kiedy dojdzie do konca, wystarczy, ze skreci i przejdzie jeszcze piec metrow, by znalezc sie przy niej i Benie.
Porucznik nie skonczyl ladowac rewolweru, ale widac uznal, ze nie ma czasu na umieszczanie w komorach dwoch ostatnich naboi, gdyz przesunal beben na miejsce.
Bestia dotarla juz do konca dlugosci basenu.
Benny zlapal obiema rekami wiadro z benzyna, jedna trzymajac je od dolu, a druga za brzeg. Wzial rozmach i chlusnal cala jego zawartosc na pysk i piers mutanta, kiedy ten skrecil i zaczal pokonywac ostatnie piec metrow dzielace go od zwierzyny.
Peake przebiegl za Sharpem przez biuro i obaj wypadli na wewnetrzne podworko akurat w chwili, kiedy Shadway wylewal z wiadra jakis plyn na twarz…czyja twarz? Boze, co to bylo?
Takze Sharp zatrzymal sie, zdumiony.
Potwor ryknal rozzloszczony, ale cofnal sie. Nastepnie zaczal wycierac swa monstrualna twarz i piers dlugimi lapami, starajac sie usunac to, co wylal na niego Shadway. Peake widzial jego straszne pomaranczowe oczy, ktore swiecily jak rozzarzone wegle.
– Leben – powiedzial Sharp. – Kurwa, to musi byc Leben.
Jerry Peake natychmiast zrozumial, o co chodzi, chociaz nie chcial rozumiec, nie chcial miec nic wspolnego z ta zagrazajaca mu nie tylko fizycznie, ale i niebezpieczna dla jego zdrowia psychicznego tajemnica.
Wygladalo na to, ze benzyna chwilowo oslepila potwora, dostala mu sie tez do przelyku, gdyz zaczal sie dlawic. Rachael wiedziala jednak, ze i to minie rownie szybko jak rany odniesione w wyniku postrzelenia. Kiedy wiec Benny wyrzucil puste wiadro i cofnal sie, ona zapalila zapalke. Ale dopiero wtedy uprzytomnila sobie, ze tu przydalaby sie raczej pochodnia, a w kazdym razie cos, czym moglaby rzucic w potwora. Ale coz, nie miala innego wyboru. Musiala z plonaca zapalka zblizyc sie do bestii.
Niby-Eric zatrzymal sie, skrzeczac, i odurzony oparami benzyny, pochylil sie, lapiac gleboko powietrze.
Rachael zdazyla podejsc ku niemu tylko trzy kroki, kiedy wiatr i deszcz zgasily zapalke.
Mimowolnie wydobyla z siebie krzyk rozpaczy, wyciagnela z pudelka druga zapalke i zapalila ja. Tym razem nie zdazyla uczynic nawet kroku, kiedy plomien zgasl.
Diabelski mutant zdawal sie oddychac juz normalnie, zaczal sie prostowac i podnosic swoj olbrzymi leb.
Deszcz, myslala Rachael, ten deszcz zmywa z niego benzyne.
Drzacymi palcami wyciagnela trzecia zapalke, a wtedy Ben postawil na ziemi przewrocone wiadro po benzynie i powiedzial:
– Tutaj.
Od razu wiedziala, o co chodzi. Potarla siarczanym lebkiem o draske, ale nie mogla wzniecic ognia.
Potwor zaczerpnal gleboko tchu, najwyrazniej wracajac do formy, i przerazliwie zaryczal.
Rachael ponowila probe i krzyknela radosnie, kiedy zapalka zaplonela. W tej samej chwili rzucila ja do wiadra, a resztka benzyny buchnela jasnym ogniem. Porucznik Verdad, ktory czekal na swoja kolej, podbiegl szybko i kopnal wiadro na cielsko niby-Erica.
Najpierw zajelo sie dobrze nasiakniete benzyna plotno dzinsow opinajacych zmutowane konczyny. Potem ze spodni ogien przeniosl sie na kolczasta klatke piersiowa potwora i szybko objal zdeformowana glowe.
Ale nawet ogien nie powstrzymal bestii.
Ryczacy z bolu slup ognia posuwal sie naprzod szybciej, niz Rachael mogla sie spodziewac. W zoltoczerwonym swietle plomieni widziala, jak wyciagaja sie ku niej potworne lapy, jak otwieraja sie i zamykaja szczeliny w dloniach bestii, a wreszcie poczula je na sobie. Nie mogla przezyc nic gorszego. Nawet pieklo nie wydawalo sie tak straszne. Myslala, ze umrze ze strachu. Potwor chwycil ja za ramie i kark i wtedy poczula, ze otwory na jego dloniach wsysaja jej cialo; poczula, ze ogien siega i po nia; zobaczyla kolce na piersi mutanta, na ktore z latwoscia mogla sie nadziac – taka roznorodnosc smierci – i wtedy bestia podniosla ja, i Rachael wiedziala, ze jest juz martwa, skonczona, ale wowczas Verdad otworzyl ogien z rewolweru, dwa strzaly z rzedu, oba trafily niby-Erica w leb, zanim rozlegl sie trzeci, Benny zas wyskoczyl w powietrze i z calej sily uderzyl nogami w piers bestii – wygladalo to jak jakas szalona figura karate – i Rachael poczula, ze ucisk slabnie, zaczela wiec miotac sie i walic piesciami w plonacy tors… Nagle byla wolna, potwor runal na dno pustego basenu, a Rachael padla na betonowe plyty, wolna, wolna… Tyle ze palily sie jej buty.
Po ataku na bestie Ben rzucil sie w bok, spadl na ziemie, przeturlal sie kawalek i blyskawicznie powstal. Zdazyl akurat zobaczyc, jak potwor wali sie na dno basenu, Rachael zas lezy na brzegu w plonacych butach. Rzucil sie jej na pomoc i ugasil ogien.
Rachael przylgnela do niego goraczkowo i tak trzymal ja w ramionach, nie mniej wystraszony i spragniony otuchy. Nigdy jeszcze nie czul nic przyjemniejszego od szalonego bicia serca swej ukochanej, ktore teraz wybijalo mu na piersi przyspieszony rytm.
– Nic ci nie jest?
– Moglo byc gorzej – odpowiedziala drzacym glosem.
Objal ja mocniej, a potem dokladnie obejrzal. Na ramieniu i karku, w miejscach gdzie wsysaly sie szkaradne otwory na dloniach bestii, miala okragle krwawiace ranki, ale zadna nie wygladala groznie.
Sama bestia zas lezala w basenie i ryczala jak jeszcze nigdy dotad. Ben wiedzial, choc nie zalozylby sie, ze musi to byc jej smiertelny krzyk. Wstali z ziemi i obejmujac sie podeszli do krawedzi basenu. Stal tam juz porucznik Verdad.
Plonaca jak swieca bestia, slaniajac sie na nogach, zaczela isc po pochylym dnie basenu w strone jego przeciwleglego konca, gdzie bylo najglebiej i gdzie zebralo sie troche deszczowki. Ale skoro woda lejaca sie z nieba nie gasila plomieni na ciele potwora, Ben przypuszczal, ze i ta z basenu ich nie ugasi. Ogien byl niezwykle