36

Wielosc form ognia

Oparty o plot po stronie Tropicana Boulevard, Whitney Gavis czul sie jak figura ulepiona z blota, ktora rozmywa padajacy deszcz. Slabl z minuty na minute, nie mial juz sily, by podniesc dlon i sprawdzic, czy krwawia jeszcze rany na skroni i policzku, by wolac do kierowcow tych przerazliwie nielicznych samochodow, ktore przejezdzaly ulica. Lezal w glebokim cieniu, dziesiec metrow od jezdni, poza zasiegiem reflektorow, przypuszczal wiec, ze nikt go dotychczas nie zauwazyl.

Widzial, jak Ben oproznia magazynek, celujac w mutanta, i jak niezgrabiasz ponownie powstaje z ziemi. W niczym nie mogl pomoc przyjacielowi, postanowil wiec, czolgajac sie, okrazyc plot, ktory oddzielal od ulicy zaniedbane rabaty. Mial nadzieje, ze po jego drugiej stronie bedzie lepiej widoczny niz na terenie motelu i byc moze ktos go wreszcie dostrzeze i zatrzyma sie. Mial nawet czelnosc marzyc o przejezdzajacym bulwarem samochodzie policyjnym, w ktorym siedzieliby uzbrojeni po zeby gliniarze. Okazalo sie jednak, ze sama nadzieja nie wystarczy.

Uslyszal, ze Ben strzelil jeszcze dwa razy, a potem goraczkowo o czyms rozmawial z Rachael. Pozniej dobiegl go odglos ich szybkich krokow, jak gdyby dokads pedzili. Wiedzial, ze Ben nigdy nie wystawilby go do wiatru, domyslil sie wiec, ze wpadli na jakis pomysl. Martwilo go jedynie to, ze byl bardzo oslabiony, i watpil, czy uda mu sie dotrwac do chwili, w ktorej moglby poznac fortel Shadwaya. Po Tropicana przejezdzal w kierunku zachodnim kolejny samochod. Chcial krzyknac, ale mu nie wyszlo; chcial podniesc reke, pomachac i zwrocic na siebie uwage, lecz nie mogl jej ruszyc, jak gdyby zostala przygwozdzona do reszty ciala.

I wtedy zobaczyl pojazd poruszajacy sie duzo wolniej niz wszystkie inne. Jechal czesciowo po swoim pasie, a czesciowo poboczem. Im mniejsza odleglosc dzielila go od motelu, tym wolniej sie poruszal.

Sanitariusze, pomyslal Whit i ta mysl zatrwozyla go nieco, bo przeciez nie znajdowal sie w Wietnamie, na milosc boska, ale w Vegas, a w Vegas nie bylo oddzialow sanitarnych. Poza tym to zblizal sie wszakze samochod, a nie smiglowiec.

Potrzasnal glowa, chcac doprowadzic umysl do przytomnosci, a kiedy znow spojrzal na droge, samochod byl juz bardzo blisko.

Oni skreca do motelu, pomyslal Whit i powinien sie z tego ucieszyc, ale nagle zabraklo mu sily do radosci i odniosl wrazenie, ze ciemna noc szczelniej owija go swym kokonem.

Kiedy tylko znalezli sie w garazu, Ben i Rachael zamkneli za soba drzwi na klucz. Niestety, nie mieli klucza do drzwi, ktorymi mozna bylo dostac sie do tego pomieszczenia przez kuchnie. Pozostalo im wiec tylko modlic sie, by Leben nadszedl od podworza.

– Zreszta zadne drzwi go nie zatrzymaja – powiedziala Rachael. – Jesli bedzie wiedzial, ze tu jestesmy, wejdzie, nie zwazajac na przeszkody.

Ben pamietal, ze w stercie zlomu, ktora pozostawili w garazu poprzedni wlasciciele, znajduje sie ogrodowy waz ze sztucznego tworzywa. („Czesci zamienne do urzadzen, narzedzia, materialy i inne przydatne rzeczy” – mowili, probujac podbic cene). Podniosl wiec zardzewialy sekator, zamierzajac odciac potrzebny odcinek weza, ktory posluzylby za rure przelewowa, a wtedy dostrzegl tez zwoj cienkiego gumowego weza do polewania, zwisajacy z kolka na scianie. Taki przyda sie bardziej.

Odcial kawalek gumy i czym predzej wprowadzil jeden koniec rurki do zbiornika z paliwem. Kleczac przy mercedesie, wciagnal do pluc powietrze z drugiej strony; o malo nie napil sie przy tym benzyny.

Rachael zajeta byla szukaniem wsrod rupieci jakiegos niedziurawego naczynia. W ostatniej chwili podstawila pod rurke latane na dnie wiadro. Poplynelo paliwo.

– Nigdy nie myslalem, ze opary benzyny moga tak slodko pachniec – powiedzial Ben, patrzac na struge zlocistej cieczy.

– Nawet to nie musi zatrzymac bestii – rzekla Rachael, pelna obaw.

– Jesli oblejemy go benzyna, to zadamy mu gorsze rany niz…

– Masz zapalki? – przerwala Rachael.

Ben zamrugal oczami.

– Nie mam.

– Ja tez.

– Cholera.

Rachael zaczela rozgladac sie po niechlujnym garazu.

– Moze tu gdzies beda zapalki?

Zanim Ben zdazyl odpowiedziec, gwaltownie poruszyla sie klamka po zewnetrznej stronie drzwi. Widocznie niby-Leben zobaczyl, ze biegna do garazu, lub trafil za nimi po zapachu. Tylko Bog wie, do czego zdolna jest ta kreatura, a moze i on zalamuje tylko rece.

– Kuchnia – rzucil Ben. – Poprzedni wlasciciele nie raczyli posprzatac ani pozbierac niepotrzebnych rzeczy z szaf i szuflad. Moze zostawili tez w kuchni zapalki.

Rachael przebiegla przez garaz i zniknela w czesci mieszkalnej.

Tymczasem bestia rzucila sie na frontowe drzwi. Te nie byly jednak wykonane z dykty i sklejki, jak drzwi do sypialni, ktore stwor bez trudu sforsowal. Tutaj napotkal powazniejsza przeszkode. Drzwi drgnely i trzesly sie w zawiasach, ale nie zanosilo sie na to, ze tak predko zostana wylamane. Mutant uderzyl w nie jeszcze raz, rozlegl sie suchy trzask pekajacych desek, ale drzwi wciaz trzymaly. Potem nastapilo trzecie uderzenie.

Pol minuty, pomyslal Ben, przenoszac wzrok z drgajacych drzwi na napelniane benzyna wiadro i z powrotem na drzwi. Boze, niech one wytrzymaja jeszcze pol minuty.

Bestia po raz kolejny zaatakowala przeszkode.

Whit Gavis nie znal tych dwoch mezczyzn. Zatrzymali samochod i podbiegli do niego. Wyzszy zbadal mu tetno, a mniejszy – ktory wygladal na Meksykanina – oswietlil kieszonkowa latarka rany na jego skroni i policzku. Ich ciemne garnitury szybko nasiakly deszczem i staly sie jeszcze ciemniejsze.

Moze to ci agenci federalni, ktorzy poszukiwali Bena i Rachael, ale w obecnej sytuacji Whit nie dbal, kim sa; mogli byc nawet zolnierzami przybocznej gwardii szatana, i tak najwieksze niebezpieczenstwo stanowil teraz potwor szalejacy po terenie motelu. Wszyscy musieliby sie zjednoczyc, by pokonac tego wroga. Nawet agenci FBI oraz DSA staliby sie sojusznikami. Zostaliby zmuszeni do ujawnienia szczegolow dotyczacych projektu „Wildcard”; zrozumieliby, ze niemozliwa jest w pelni bezpieczna kontynuacja badan nad ta osobliwa forma przedluzania zycia. Wtedy nie zalezaloby im juz na uciszeniu Bena i Rachael, pomogliby w powstrzymaniu stwora, w ktorego przeksztalcil sie Leben; tak, musieliby pomoc. Dlatego Whitney opowiedzial im, co zaszlo, poprosil o pospieszenie na ratunek Benowi i Rachael, zwrocil ich uwage na nature niebezpieczenstwa, na ktore mieli sie narazic…

– Co on mowi? – spytal ten wyzszy.

– Nie bardzo rozumiem – odrzekl nizszy, elegancko ubrany mezczyzna, reprezentujacy typ Meksykanina.

Przestal ogladac rany na policzku Gavisa i wyciagnal z jego kieszeni portfel.

Wyzszy ostroznie zbadal lewa noge Whitneya.

– To nie jest swieze obrazenie. Musial juz dawno stracic te noge. Mysle, ze razem z tym kawalkiem reki.

Gavis zauwazyl, ze jego glos nie byl silniejszy od szeptu, a i tak zagluszal go szum deszczu. Jeszcze raz sprobowal cos powiedziec.

– Musi byc pijany – orzekl wyzszy.

Nie jestem pijany, do jasnej cholery, tylko oslabiony! – chcial krzyknac Whitney, ale przez caly ten czas nie mogl juz dobyc z gardla ani jednego slowa. Przestraszyl sie nieslychanie.

– Nazywa sie Gavis – oznajmil maly, odczytujac nazwisko z prawa jazdy, ktore znajdowalo sie w portfelu. – Przyjaciel Shadwaya. Ten, o ktorym mowila nam Teddy Bertlesman.

– On jest w stanie krytycznym, Julio.

– Musisz przeniesc go do samochodu i zawiezc do szpitala.

– Ja? – spytal duzy. – A dlaczego nie ty?

– Ja musze tu zostac.

– Nie mozesz zostac tu sam – powiedzial duzy, a jego blyszczaca od deszczu twarz pokryly bruzdy zatroskania.

– Reese, nic mi sie nie stanie – uspokajal maly. – Tu sa tylko Shadway i pani Leben. Oni nie stanowia dla

Вы читаете Niesmiertelny
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату