przekroczyl juz czterdziestke. Czasami tracil orientacje, gdzie sie znajduje, zwlaszcza gdy jechal samochodem, bez wyraznych punktow odniesienia do swojego zycia. Wtedy wpadal w odretwienie, czul sie zagubiony i bal, ze tak juz pozostanie na zawsze, musial wiec zjezdzac na pobocze i czekac, az minie atak. Wiedzial, ze jest przed nim wspanialy cel, ze wypelnia wazna misje, nigdy jednak nie mogl dokladnie jej zdefiniowac. Czasami wydawalo mu sie, ze nie zyje i posuwa sie przez piekielne kregi niczym Dante. To znow przypominal sobie, ze zabil ludzi, choc nie wiedzial kogo. Potem na kilka chwil wracala mu pamiec, ale tylko po to, by mogl stwierdzic, iz to musi byc urojenie, gdyz on przeciez nie potrafilby mordowac z zimna krwia. Z kolei pozniej zdarzalo mu sie pomyslec, jakby to bylo podniecajace i satysfakcjonujace, gdyby kogos zabil. Wszystko jedno kogo – kogokolwiek, kazdego, bo w sercu czul, ze ludzie scigaja go, wszyscy; chca go dostac, te wsciekle psy, zawsze chcieli go dostac, choc teraz dzialaja z wieksza niz dotad determinacja. Czasami przychodzily mu do glowy goraczkowe mysli: Pamietaj o myszach, pamietaj o myszach, oblakanych myszach, ktore rzucaly sie na prety klatek. Nieraz nawet mowil na glos sam do siebie: Pamietaj o myszach, pamietaj o myszach. Nie mial jednak pojecia, co znacza te slowa; jakie myszy, gdzie, kiedy?
Widywal tez dziwne rzeczy.
Czasami widzial ludzi, ktorych nie mial prawa przed soba widziec: matke, ktora od dawna nie zyla, znienawidzonego wuja, ktory wykorzystywal go seksualnie, gdy byl malym chlopcem, oraz lobuza z sasiedztwa, ktory dreczyl go w podstawowce. Raz po raz widywal, niczym nalogowy alkoholik w delirium tremens, rzeczy wynurzajace sie ze scian: owady i weze oraz mnostwo innych przerazajacych stworow, ktore nie mialy nazwy.
Kilka razy byl pewien, ze widzi wylozone czarnymi plytami chodnikowymi schody prowadzace w glab ziemi. Ale ilekroc chcial wejsc na nie, okazywaly sie tylko przywidzeniem, wytworem jego chorej, szalonej wyobrazni.
Najbardziej niezwyklymi i niepokojacymi ze wszystkich iluzorycznych obrazow, ktore migaly mu przed oczami i przelatywaly przez uszkodzony mozg, byly cieniste ognie. Pojawialy sie nieoczekiwanie i trzaskaly tak, ze nie tylko slyszal ten odglos, ale i czul go w kosciach. Zdarzalo sie, ze szedl prosto, czul twardy grunt pod stopami, mijal pewnie zywe istoty i juz zaczynal myslec, ze jego organizm funkcjonuje lepiej, niz smialby przypuszczac, kiedy nagle… zza drzewa, z rogu pokoju, z kazdego ciemnego zakamarka strzelaly w gore jezory ognia, a kazdy z nich byl koloru swiezej krwi i mial srebrzyste konce. Wywolywaly w nim przestrach, ale gdy przyjrzal sie blizej, mogl stwierdzic, ze nic sie naprawde nie palilo, ze plomienie rodzily sie w powietrzu, trawily tylko i wylacznie cienie, z ktorych wyrastaly, jakby te stanowily dla nich jedyne, za to wysmienite, paliwo. Gdy ognie bladly i wygasaly, nie pozostawaly po nich zadne slady – ani popiol, ani wegle, ani osmalone kamienie.
Choc gdy zyl, nigdy nie bal sie ognia i nigdy nie nosil sie z pirofobiczna mysla, ze przyjdzie mu umrzec w plomieniach, to jednak teraz panicznie bal sie tych glodnych ognistych fantomow. Gdy patrzyl na migoczace jezory, czul, ze za nimi znajduje sie tajemnica, do ktorej musi dotrzec, chocby jej ujawnienie mialo mu przyniesc niewyobrazalna udreke.
W czasie tych krotkich okresow wzglednej jasnosci umyslu, kiedy to jego zdolnosci intelektualne byly zblizone do stanu sprzed smierci, powiedzial sobie, ze zludzenie ogni wynika po prostu z dysfunkcji synaps w uszkodzonym mozgu, gdzie impulsy elektryczne biegna przez zniszczona tkanke. Powiedzial sobie, ze zludzenia te wywoluja w nim strach, gdyz – mimo wszystko – jest czlowiekiem inteligentnym, ktory przez cale swe zycie kierowal sie rozumem, tak wiec ma pelne prawo byc przestraszonym, gdy obserwuje objawy degeneracji mozgu. Wmawial sobie jednak, ze tkanki zalecza sie, cieniste ognie znikna na zawsze i wszystko bedzie w porzadku. Ale w chwilach obnizonej jasnosci umyslu, kiedy swiat stawal sie mroczny i niesamowity, kiedy ogarniala go niepewnosc i lek, patrzyl na cieniste ognie z przerazeniem. Czasami paralizowalo go jeszcze jakies dziwne uczucie, ze wokol niego roztaczaja sie kregi tanczacych plomieni.
Swit coraz brutalniej przepedzal resztki nocy i Eric Leben obudzil sie z odretwienia, jeknal cicho kilka razy, potem glosniej i wreszcie otworzyl oczy. Usiadl na brzegu lozka. Usta mial wyschniete i czul w nich niesmak. Glowa pekala z bolu. Dotknal zranionej czaszki. Nie pogorszylo sie – leb jeszcze sie nie rozpadl.
Slaby blask poranka wpadal przez dwa okna, a mala zapalona lampka nie dostarczala dostatecznej ilosci swiatla, by wypedzic z sypialni wszystkie cienie, ale jednak wystarczajacej, by razic Erica w oczy. Niezwykle wrazliwe, wodniste i rozpalone, z wiekszym trudem przystosowywaly sie teraz do jasnosci niz wtedy, gdy wstawal z zimnego metalowego stolu do sekcji. To tak, jakby naturalnym srodowiskiem dla jego oczu stala sie obecnie ciemnosc, nie zas swiat promieni slonecznych czy wysylanych przez inne zrodlo swiatla.
Przez kilka minut koncentrowal sie na swym oddechu, ktory byl nieregularny – raz zbyt wolny i gleboki, innym razem zbyt szybki i plytki. Wzial ze stolu stetoskop i wsluchal sie w bicie swego serca. Bylo nierytmiczne, ale dosyc szybkie, by nabral pewnosci, ze nie zapadnie znow w stan zawieszenia.
Oprocz stetoskopu Eric zabral ze soba rowniez inne przyrzady, dzieki ktorym mogl obserwowac proces zdrowienia organizmu: aparat do mierzenia cisnienia tetniczego oraz oftalmoskop majacy w polaczeniu z lustrem sluzyc mu do sprawdzania stanu siatkowek oraz odruchow zrenicznych. Wzial tez ze soba notatnik, w ktorym zamierzal spisywac swe obserwacje. Towarzyszyla mu bowiem swiadomosc, mglista czasami, ale jednak swiadomosc, ze to on jest pierwszym czlowiekiem, ktory po smierci wrocil do zycia, ze wejdzie do historii oraz ze – gdy juz w pelni odzyska zdrowie i sily – takie zapiski osiagna bezcenna wartosc.
Pamietaj o myszach… pamietaj o myszach…
Zirytowany potrzasnal glowa, jakby ta nagla i zbijajaca z tropu mysl byla natretna mucha latajaca mu kolo nosa. Pamietaj o myszach… pamietaj o myszach… Nie mial zielonego pojecia, co to moze oznaczac. Przypomnial sobie jednak, ze to samo dokuczliwe i dziwnie natarczywe zdanie powtarzalo sie w jego swiadomosci minionej nocy. Niejasno podejrzewal, ze w gruncie rzeczy wie, co kryje sie pod haslem „myszy”, ale te wiedze wtloczyl w glebiny nieswiadomosci, gdyz byla dla niego zbyt straszna. Jednakze gdy staral sie skoncentrowac na tym zagadnieniu i usilnie dojsc prawdy, nie wychodzilo mu. Stawal sie natomiast coraz bardziej sfrustrowany, wstrzasniety i zdezorientowany. Odlozyl na stolik stetoskop, ale nie wzial cisnieniomierza. Nie mial juz cierpliwosci – ani sprawnosci w palcach – by podwinac rekaw koszuli, zawiazac gume wokol przedramienia, obslugiwac gruszkowata pompke i jednoczesnie trzymac skale z wynikami. Probowal tego minionej nocy, ale z powodu swej niezrecznosci zaraz dostal szalu. Nie wzial takze oftalmoskopu do zbadania oczu, gdyz w tym celu trzeba by isc do lazienki i uzyc lustra. A on nie znioslby teraz swojego widoku: szara skora, metne oczy, rozluznione miesnie twarzy – wszystko to sprawialo, ze musial wygladac jak… prawie trup.
Stronice kieszonkowego notatnika byly w wiekszosci nie zapisane, ale nie podjalby sie obecnie dopisywania nowych obserwacji procesu zdrowienia. Po pierwsze, stwierdzil, ze nie moze kontrolowac sie dluzej niz przez kilka minut, a przeciez trzeba pisac zrozumiale i czytelnie. Po drugie, widok niedbalych gryzmolow zamiast starannego i ladnego pisma, ktorym szczycil sie dotad, na pewno znow wzbudzilby w nim zwierzeca wscieklosc.
Pamietaj o myszach, o myszach tlukacych sie o sciany klatek, goniacych wlasne ogony, pamietaj o myszach… pamietaj o myszach…
Eric podniosl do skroni obie rece, jakby poprzez fizyczny ucisk chcial przytlumic nie chciane i niezrozumiale mysli. Potem wygrzebal sie z lozka i stanal na nogi. Musial oddac mocz, a potem cos zjesc. To byly pozytywne objawy, dowod na to, ze zyje – a przynajmniej nie umarl calkowicie. Z tych dwoch prostych fizjologicznych potrzeb zaczerpnal odwagi.
Ruszyl w strone lazienki, ale gdy w rogu pokoju pojawily sie ognie, natychmiast sie zatrzymal. Nie byly to prawdziwe plomienie, lecz ognie cieniste. Krwistoczerwone jezory o srebrzystych zakonczeniach trzaskaly lakomie, pozerajac cienie, z ktorych wyrastaly, ale nie dawaly zadnego swiatla. Eric zmruzyl piekace oczy i stwierdzil po raz kolejny, ze cos ciagnelo go do tych plomieni, do patrzenia na nie i ze wsrod nich pojawialy sie jakies dziwne formy. Te zas zwijaly sie i… machaly do niego…
Choc tych cienistych ogni bal sie niewypowiedzianie, to jednak jakas czesc jego jestestwa, przewrotnie i niezrozumiale, kusila go, by wszedl w nie i przeszedl, tak jak przechodzi sie przez otwarte drzwi, i zobaczyl, co znajduje sie za nimi.
Nie!
Gdy poczul, ze owe ciagoty przechodza w silna zadze, zdecydowanym ruchem odwrocil sie od ognia i stal tak, balansujac na granicy strachu i dezorientacji, dwoch stanow, ktore wobec jego slabej kondycji fizycznej szybko przerodzily sie w gniew, ten zas w furie. Wszystko zdawalo sie prowadzic do furii, jak gdyby stanowila ona ostateczny i nieuchronny ekstrakt pozostalych emocji. Obok krzesla, w zasiegu reki Erica, stala na podlodze mosiezno-cynowa duza lampa, o kloszu z rznietego krysztalu. Chwycil ja oburacz, podniosl wysoko nad glowe i rzucil. Klosz uderzyl w sciane i blyszczace odlamki krysztalu rozprysnely sie wokol jak kostki lodu. Metalowy stojak