korzystajac z uchylonego okna – podniosl od srodka blokade zamka. Skradzionym w ten sposob merkurem podazyl w kierunku miedzystanowej autostrady numer pietnascie.
Nie zdazyl do Barstow przed szesnasta czterdziesci piec. Ze zdenerwowaniem stwierdzil, ze nie dogoni juz Rachael na trasie. Stracil zbyt wiele czasu z powodu Sharpa. Kiedy z coraz nizej plynacych chmur spadly pierwsze tluste krople deszczu, zrozumial, ze w czasie burzy nie bedzie mogl jechac tak szybko jak Rachael, poruszajaca sie bezpieczniejszym w trudnych warunkach mercedesem, i dystans miedzy nimi jeszcze sie zwiekszy. Zjechal wiec z pustawej drogi do centrum Barstow i z budki przy stacji Union 76 zadzwonil do Whitneya Gavisa w Las Vegas.
Zamierzal powiedziec przyjacielowi o Ericu Lebenie, ukrytym w bagazniku samochodu Rachael. Jak dobrze pojdzie, Rachael nie zatrzyma sie nigdzie po drodze i nie da mu okazji do napasci. Wtedy ten zywy trup bedzie musial poczekac w swej kryjowce, az dojada do Vegas. A tam Whit Gavis bedzie juz na niego czekal i kiedy Eric otworzy bagaznik od srodka, wpakuje w niego caly magazynek ciezkiej amunicji, Rachael zas – ktora nie wiedziala, co jej grozilo – bedzie bezpieczna.
Wszystko pojdzie dobrze. Whita w tym glowa.
Ben wlozyl do automatu karte AT &T, wystukal numer i po chwili w miejscu odleglym o dwiescie piecdziesiat kilometrow, w mieszkaniu Whita, zadzwonil telefon.
Z powodu ciezkiego, wilgotnego powietrza trudno bylo oddychac. Na szklana sciane budki spadlo kilka wielkich kropli deszczu.
Telefon dzwonil i dzwonil.
Mleczne dotad obloki przeobrazily sie w szaroczarne chmury gradowe, ktore z kolei utworzyly sklebiona, ciemna i nieprzyjazna mase, z wielka predkoscia podazajaca na poludniowy wschod.
Telefon dzwonil, dzwonil i dzwonil.
Cholera, zeby byl w domu…! – pomyslal Ben.
Ale nikt nie podnosil sluchawki. Pragnienie, zeby zastac Whita, nie pomoglo. Przy dwudziestym dzwonku Ben zrezygnowal.
Przez chwile stal zrozpaczony w budce i nie wiedzial, co zrobic.
Kiedys byl czlowiekiem czynu i nie wahal sie w sytuacjach kryzysowych. Pozniej jego reakcja na rozne nieprzyjemne obserwacje i odkrycia dotyczace swiata, w ktorym zyl, bylo rozwiniecie w sobie zainteresowania przeszloscia, a zwlaszcza staroswieckimi kolejkami. Teraz wiedzial, ze to blad – nie mozna uciec od rzeczywistosci, przestac z dnia na dzien byc tym, kim sie bylo dotychczas. Proba ucieczki drogo go kosztowala, wykonal wiele falszywych krokow, za ktore Rachael i on sam mogli zaplacic zyciem. Wszystkie te lata, kiedy udawal, ze jest innym czlowiekiem, stepily mu zmysly i pozbawily formy. Dawniej nie popelnilby takiego bledu, jak puszczenie Rachael bez sprawdzenia bagaznika samochodu; dawniej nie wpadlby w taka rozpacz po nieudanej probie dodzwonienia sie do przyjaciela; dawniej nie stracilby orientacji, co robic dalej…
Przez nabrzmiale czarne niebo przemknela blyskawica, ale nawet ten swietlny skalpel nie rozcial brzucha burzy.
W koncu Benny stwierdzil, ze nie pozostaje mu nic innego, jak kontynuowac podroz, jechac dalej do Vegas w nadziei, ze wszystko bedzie dobrze, na przekor wrazeniu, ze nadzieja jest plonna. Mogl przeciez jeszcze zatrzymac sie w odleglym o sto kilometrow Baker i sprobowac stamtad ponownie dodzwonic sie do Whita.
Moze za drugim razem dopisze mu szczescie. Musi dopisac.
Otworzyl drzwi budki i pobiegl do skradzionego forda. I znow blyskawica rozjasnila pociemniale niebo. Kanonada grzmotow przetoczyla sie miedzy niebem a oczekujaca deszczu ziemia. W powietrzu unosila sie won ozonu.
Benny wskoczyl do samochodu, zatrzasnal drzwiczki, wlaczyl silnik. I wtedy wreszcie rozpetala sie burza. Miliony ton wody laly sie z nieba na pustynny piasek; to byl prawdziwy potop.
30
Rachael wedrowala po dnie szerokiego arroyo. Wydawalo jej sie, ze pokonuje cale kilometry, choc w rzeczywistosci przeszla kilkaset metrow. To wrazenie wiekszego dystansu wynikalo czesciowo z palacego bolu w zwichnietej kostce, ktory wprawdzie mijal, ale bardzo powoli.
Czula sie tak, jakby weszla do labiryntu-pulapki, z ktorego – mimo goraczkowych poszukiwan – nigdy nie znajdzie wyjscia. Mijala liczne wezsze kanaly, odnoza glownego arroyo, wszystkie znajdujace sie po jej prawej rece. Zastanowila sie, czy skrecic w jeden z tych wawozow, ale kazdy z nich jeszcze w zasiegu jej wzroku zalamywal sie pod pewnym katem, tak ze nie miala pewnosci, czy nie zapusci sie po prostu w slepa uliczke.
Po lewej stronie miala Erica, ktory biegl wzdluz krawedzi wyschnietego strumienia, na wysokosci drugiego pietra, i sledzil jej bezsilna ucieczke. Wygladal jak zmutowany mistrz labiryntu w grze „Lochy i smoki”. Gdyby zaczal schodzic po scianie arroyo, Rachael musialaby natychmiast rozpoczac wspinaczke po przeciwleglym zboczu, gdyz inaczej nie zdolalaby przed nim uciec. Jedyna jej szansa ocalenia bylo znalezc sie nad nim, wyszukac kilka duzych odlamkow skalnych i cisnac nimi w przesladowce. Tymczasem miala nadzieje, ze w ciagu kilku najblizszych minut Eric nie zacznie opuszczac sie na dno arroyo. Zanim bowiem ona rozpocznie wspinaczke, musi odczekac jeszcze troche, az ustapi bol w kostce.
Z zachodu, znad Barstow, przetoczyl sie gluchy grzmot: dluga pojedyncza salwa, potem kolejna i jeszcze jedna, glosniejsza od poprzednich. Niebo nad ta czescia pustyni bylo szaroczarne jak pogorzelisko zlozone tylko z popiolow i wystyglych, zweglonych elementow. Wypalone niebiosa opuszczaly sie ku ziemi niczym klapa, ktora zaraz zatrzasnie sie nad wawozem. Cieply wiatr ponuro gwizdal i wyl, slizgajac sie po powierzchni pustyni. Co pewien czas jakis podmuch wpadal do kanalu, sypiac Rachael w twarz ziarenkami piasku. Burza, ktora na dobre rozpetala sie juz na zachodzie, tu jeszcze nie dotarla, choc byla juz w drodze; ciezki jej zapach unosil sie w naelektryzowanym powietrzu, ktore niedlugo zaczna siekac strugi ulewnego deszczu.
Minela zakret i zatrzymala sie, widzac kleby suchych chwastow, ktore wiatr rzucil na dno arroyo. Popychane przez prad zstepujacy, kule pedzily prosto na nia, a towarzyszylo im przeciagle syczenie, gwizd niemal, jakby to byly zywe istoty. Chciala zejsc z drogi tym najezonym brazowym klebom, potknela sie jednak i upadla jak dluga na wyschniete, pokryte osadem dno kanalu. Padajac zlekla sie, ze ponownie skreci bolaca kostke, ale na szczescie uniknela tego.
Jednoczesnie uslyszala jakies nowe halasy. Przez chwile myslala, ze to kleby chwastow ocieraja sie o siebie, pedzac niczym sfora psow po dnie kanalu, ale glosniejszy loskot skierowal jej czujnosc na prawdziwe zrodlo dzwieku. Obejrzala sie i uniosla glowe: ujrzala Erica zdrapujacego sie po scianie arroyo. Widocznie czekal, az Rachael upadnie lub trafi na przeszkode. Teraz wiec, kiedy lezala, szybko skorzystal z okazji. Zdazyl juz pokonac jedna trzecia wysokosci i nadal zachowywal rownowage, w tym miejscu bowiem sciana nie byla tak stroma jak tam, gdzie Rachael zdecydowala sie opuscic na dno parowu. Schodzac Eric spowodowal lawine kurzu i kamieni, ale nie stanowila ona dlan przeszkody. Za minute bedzie juz na dnie. Wystarczy, ze zrobi kilka krokow, a znajdzie sie nad nia…
Przerazona ta wizja Rachael poderwala sie i podbiegla do przeciwleglej sciany wawozu z zamiarem wspiecia sie na gore. Uswiadomila sobie jednak, ze zgubila kluczyki od samochodu. Najprawdopodobniej Eric i tak dopadlby jej albo sama zgubilaby sie na tym pustkowiu, ale nawet gdyby jakims cudem dotarla do mercedesa, potrzebne jej beda kluczyki.
Eric znajdowal sie juz prawie w polowie wysokosci i wciaz schodzil w chmurze wzniecanego pylu.
Rachael wrocila do miejsca swego upadku, goraczkowo szukajac kluczykow i nie mogac ich znalezc. Nagle spostrzegla, ze kawalek czegos cienkiego i lsniacego wystaje spod suchego brazowego osadu. Najwyrazniej upadla na kluczyki i wcisnela je cialem w miekka glebe. Podniosla je teraz.
Eric mial jeszcze do pokonania mniej niz polowe wysokosci. Wydawal z siebie dziwny dzwiek: cienkie, przenikliwe zawodzenie – pol szept, pol wrzask.
Po niebie przetoczyl sie grzmot, teraz juz troche blizej. Rachael znow rzucila sie w strone przeciwleglej sciany, wkladajac kluczyki do kieszeni dzinsow. Wciaz pocila sie obficie, z trudem lapala powietrze, oblizywala spieczone wargi i udawala, ze nie czuje bolu w piersiach. Przeciwlegle zbocze bylo rownie lagodne jak sciana, po