– Noo… Ja tylko pomyslalem… To znaczy… Prosze to zachowac dla siebie. To znaczy, my nie boimy sie naszego szefa, ale gdyby pani komus wspomniala o tym motelu, moglaby narazic pani Shadwaya i Leben na… No coz…
Chcial sie zastrzelic i polozyc kres temu samoupokarzaniu.
– Nie, nie mam nikogo na oku ani nikogo innego, z kim moglabym dzielic takie tajemnice – odrzekla kobieta.
Reese odchrzaknal.
– No, to… to dobrze. Wszystko w porzadku.
Odwrocil sie do drzwi, a Julio popatrzyl na niego jakos dziwnie.
– Wielkolud z pana – powiedziala Teddy.
Reese znowu na nia spojrzal.
– Ze co?
– Jest pan wysokim facetem. Szkoda, ze nie ma takich wiecej. Przy panu wygladam jak karlica.
Co ona chciala przez to powiedziec? – pomyslal Reese. – Nic? Taka gadka-szmatka? A moze to zacheta? Jesli to zacheta, to jak mam sie zachowac?
– Milo choc raz czuc sie jak karlica – dodala.
Hagerstrom chcial cos powiedziec, ale nie mogl wydobyc z siebie glosu. Czul sie glupio i smiesznie, jakby znow mial szesnascie lat i palnal cos nieprzyzwoitego.
Nagle odzyskal mowe, ale pytanie, ktore z siebie wykrztusil, bylo wlasnie godne szesnastolatka:
– Panno… Bertlesman… czy… umowilaby sie… pani… ze mna?
– Tak – odparla z usmiechem.
– Naprawde?
– Tak.
– W sobote wieczorem? Na kolacje? O dziewietnastej?
– Fajnie.
Patrzyl na nia zdumiony.
– Naprawde?
Rozesmiala sie.
– Naprawde.
Minute pozniej, w samochodzie, Reese powiedzial:
– Cholera, niech mnie piorun strzeli.
– Nigdy nie przypuszczalem, ze masz takie zdolnosci – zauwazyl Julio nie bez ironii.
Reese zarumienil sie i odpowiedzial:
– Kurcze, zycie jest smieszne, czyz nie? Nigdy nie wiadomo, kiedy splata ci jakiegos figla.
– Nie podniecaj sie jeszcze – rzekl Julio. Wlaczyl silnik i odjechal od kraweznika. – To tylko randka.
– Tak. Moze tylko randka. Ale… mam przeczucie, ze z tego wyjdzie cos wiecej.
– Romantyczny idiota – powiedzial Julio, opuszczajac wzgorza i kierujac samochod w strone Newport Avenue.
Reese myslal przez jakis czas i wreszcie odezwal sie:
– Wiesz, o czym zapomnial Eric Leben? Opetala go mysl o wiecznym zyciu, ale zapomnial o tym, by korzystac z tego zycia, ktore juz ma. Zycie moze okazac sie krotkie, ale i tak duzo sie w nim zmiesci. A Leben tak sie zajal planowaniem wiecznosci, ze zapomnial o korzystaniu z chwili.
– Sluchaj – powiedzial Julio – jesli romans ma uczynic z ciebie filozofa, musze sie zaczac rozgladac za nowym partnerem.
Przez kilka minut Reese nic nie mowil, tylko pograzyl sie we wspomnieniach o zgrabnych nogach i obcislej rozowej sukience. Kiedy znow wyplynal na powierzchnie, zorientowal sie, ze Julio nie jedzie przed siebie bez celu.
– Dokad jedziemy? – zapytal.
– Na lotnisko Wayne’a.
– Vegas?
– Czy masz cos przeciwko temu?
– Nie, zdaje sie, ze nie pozostaje nam nic innego.
– Za bilety trzeba bedzie zaplacic z wlasnej kieszeni.
– Wiem.
– Jesli chcesz zostac, to w porzadku.
– Lece z toba – powiedzial Reese.
– Sam tez dam sobie rade.
– Lece z toba.
– Od tej chwili moze byc niebezpiecznie, a ty masz przeciez Esther.
Esther i moze jeszcze Theodore, Teddy, Bertlesman – pomyslal Reese. – A wlasnie wtedy, kiedy masz kogos i kiedy chcesz sie o niego troszczyc, zycie staje sie nagle zlosliwe i okrutne, tracisz wszystko, co miales najcenniejszego. – Na mysl o smierci wzdrygnal sie. Ale mimo to powtorzyl:
– Lece z toba. Czy nie slyszales, ze lece z toba? Na milosc boska, Julio, lece z toba!
33
Posuwajac sie w slad za burza przez pustynie, Ben Shadway dojechal do Baker, wrot do Doliny Smierci. Byla godzina osiemnasta dwadziescia.
Tutaj wial silniejszy niz do tej pory wiatr, a ciskane przezen strugi deszczu spadaly na przednia szybe samochodu niczym kule karabinowe. Tablice informujace o lokalizacji stacji obslugi samochodow, restauracji i motelu drgaly na slupach, do ktorych je przytwierdzono, jakby chcialy sie uwolnic i odleciec. Znak STOP kiwal sie nerwowo w tyl i przod pod dzialaniem turbulentnych pradow powietrza; wygladal tak, jakby za chwile mial wyskoczyc z ziemi. Na stacji benzynowej Shella krzatalo sie dwoch mezczyzn z obslugi w zoltych plaszczach przeciwdeszczowych, z glowami wtulonymi w ramiona, a dlugie plachty blyszczacego winylu opinaly sie im na nogach i biodrach, z tylu zas powiewaly za nimi. Mnostwo najezonych kul ze skreconych chwastow, niektore o srednicy przekraczajacej metr, toczylo sie we wszystkich kierunkach na przemian po jedynej ulicy w Baker, trasie przelotowej ze wschodu na zachod.
Ben ponowil probe dodzwonienia sie do Whitneya Gavisa. Wszedl do malego sklepiku, gdzie znajdowal sie automat telefoniczny, nie mogl jednak wyjsc na miedzymiastowa. Wykrecal kierunkowy trzy razy i wciaz slyszal nagrany na tasme glos informujacy, ze z powodu awarii sieci polaczenie na razie jest niemozliwe. Wiatr wyl i lomotal o plastykowe szyby w oknach sklepu, deszcz zas tlukl wsciekle o dach; warunki atmosferyczne rzeczywiscie mogly tlumaczyc klopoty kompanii telefonicznej.
Przestraszyl sie. Co prawda bal sie juz od chwili, gdy w Arrowhead znalazl siekiere oparta o sciane lodowki, ale teraz nastapila eskalacja strachu. Zdal sobie bowiem sprawe, ze wszystko nawala, ze dobry los odwrocil sie od niego. Spotkanie z Sharpem, katastrofalna zmiana pogody, nieobecnosc Gavisa w domu, kiedy telefony jeszcze dzialaly, a teraz awaria na laczach z Vegas – wszystko to sprawialo, ze uznal niebiosa za instytucje piekielna, ktora czyni wszystko, by juz nigdy nie ujrzal Rachael zywa.
Mimo strachu, frustracji i pragnienia, by znow ruszyc w droge, pozostal jeszcze w Baker, by kupic cos do jedzenia i spokojnie spozyc to w samochodzie. Od sniadania w Palm Springs nic nie jadl i czul wielki glod.
Poprosil o trzy batony czekoladowe, kilka torebek orzeszkow ziemnych i szesc puszek coca-coli w kartonie. Przy kasie stala ubrana w komplet dzinsowy kobieta w srednim wieku o splowialych na sloncu wlosach i ogorzalej cerze, swiadczacej o przebywaniu na pustyni przez cale lata.
Zapytana o telefony, odpowiedziala:
– Slyszalam, jak gadali, ze na wschod od Baker zalalo duze obszary, glownie kolo Cal Neva i jeszcze bardziej wokol Stateline. Podmyte sa centrale telefoniczne i zerwane polaczenia. Mowia, ze za pare godzin wszystko