za soba drzwi.
Zjadl kanapke z szynka, wypil cole i polozyl sie na kocach w tylnej czesci furgonetki. Zasnal.
Nigdy nie cierpial na bezsennosc, zapewne dlatego, ze przekonany o swej misji i przeznaczeniu, nie odczuwal zadnych trosk dotyczacych jutra. Nie watpil, ze zrealizuje w przyszlosci swoj plan.
Przez cale zycie odbieral znaki mowiace o jego wyjatkowosci i przepowiadajace triumf w kazdym przedsiewzieciu.
Poczatkowo wskazywal mu je Indianin Raczy Jelen (Shaddack nigdy nie dowiedzial sie, z jakiego szczepu pochodzil ten czerwonoskory), ktory pracowal w ich domu rodzinnym jeszcze w Phoenix jako ogrodnik i zlota raczka.
Raczy Jelen byl szczuply, zwinny, o ogorzalej twarzy, zwiotczalych miesniach i stwardnialych dloniach. Czarne oczy lsnily mu jak wegiel z niespotykana sila, az czasami strach bylo w nie patrzec… i momentami przyciagaly jak magnes, wbrew woli.
Indianin zainteresowal sie mlodym Tomem, ktory czasem pomagal mu w ogrodzie lub przy naprawach sprzetu domowego, gdy nie bylo w poblizu rodzicow. Oni nie aprobowali tego, by ich syn pracowal fizycznie, czy tez zadawal sie z „nizinami spolecznymi”. W rzeczywistosci chlopak miedzy piatym a szostym rokiem zycia prawie bez przerwy przebywal z Raczym Jeleniem, poniewaz zapracowani rodzice rzadko bywali w domu.
Jedno z najwczesniejszych wspomnien dotyczylo wlasnie Indianina i znaku weza, ktory pozeral sam siebie…
Mial wtedy piec lat. Bawil sie w patio na tylach duzego domu w Phoenix, ale bardziej interesowal sie Raczym Jeleniem niz miniaturkami samochodow. Indianin byl bez koszuli, w dzinsach i dlugich butach. W jasnym pustynnym sloncu przycinal krzewy ogromnym sekatorem o drewnianej raczce. Muskuly na plecach, ramionach oraz rekach napinaly mu sie i rozluznialy, a Tommy fascynowal sie jego tezyzna. Sedzia bowiem byl koscisty i blady, a piecioletni jasnowlosy Tom, wysoki i przerazliwie chudy, wygladal na nieodrodnego syna swego ojca. Indianin pracowal u Shaddackow od dwu tygodni i chlopiec coraz bardziej lgnal do niego. Raczy Jelen czesto usmiechal sie i opowiadal mu zabawne historie o mowiacych kojotach, grzechotnikach i innych pustynnych zwierzetach. Czasem nazywal go „Malym Wodzem”. To byl pierwszy przydomek, jaki mu nadano. Matka zawsze zwracala sie do niego Tom albo Tommy, ojciec zas Thomas. Wiec lezal tak wsrod zabawek i jak urzeczony obserwowal Raczego Jelenia.
Nie wiedzial, jak dlugo juz tak lezy zafascynowany w ocienionym patio, w goracym pustynnym powietrzu, gdy zdziwiony uslyszal glos:
– Maly Wodzu, chodz i spojrz na to.
Byl tak oszolomiony, ze w pierwszym momencie nie zareagowal. Rece i nogi odmowily mu posluszenstwa, jakby skamienial.
– Dalej, Maly Wodzu.
Wreszcie pobiegl przez trawnik do zywoplotu okalajacego basen.
– To rzadka okazja – Indianin z powaga wskazal na zielonego weza wygrzewajacego sie na chodniku.
Tommy cofnal sie wystraszony.
Czerwonoskory przytrzymal go za ramie i powiedzial.
– Nie boj sie, to nieszkodliwy waz ogrodowy. Nic ci nie zrobi. Tak naprawde przyslano go jako znak dla ciebie.
Tommy patrzyl szeroko otwartymi oczyma na osiemnastocalowego gada, zwinietego w litere O, z ogonem w paszczy, jakby sam siebie pozeral. Lezal nieruchomo, szklane oczy ani drgnely. Chlopiec sadzil, ze waz jest martwy, ale Raczy Jelen zapewnil go, ze zyje.
– To wielki i potezny znak znany wszystkim Indianom – wyjasnil. Przykucnal przed wezem, pociagajac za soba malego i szeptal: – Ten nadprzyrodzony znak wielkie duchy wysylaja tylko malym chlopcom, wiec na pewno przeznaczyly go dla ciebie.
Wpatrujac sie z zaciekawieniem w gada, Tom powiedzial:
– Jaki znak? Co ty mowisz? Przeciez to jest waz.
– Omen. Przeczucie. Swiety znak – przekonywal Raczy Jelen.
Pochylili sie nad wezem, a Indianin wyjasnial chlopcu te tajemne sprawy spietym, cichym glosem, caly czas trzymajac Toma za ramie. Slonce odbijalo sie od chodnika przy basenie, a wokol drgaly fale goracego powietrza. Waz tak znieruchomial, ze przypominal niezwykle misterny naszyjnik z luskami jak szmaragdy i oczami jak rubiny. Po chwili Tommy znow pograzyl sie w dziwnym transie, a glos Raczego Jelenia niczym waz wpelzal mu gleboko pod czaszke, wijac sie i oplatajac mozg. Mial dziwne wrazenie, ze to gad przemawia do niego. Niemal zapomnial o obecnosci Indianina. Byl zniewolony i podniecony, choc nie wszystko rozumial. To znak wladzy i przeznaczenia, mowil waz, zostaniesz poteznym wladca, bedziesz o wiele mocniejszy niz twoj ojciec. Przed toba inni pochyla glowy i beda ci posluszni, a ty nigdy nie poczujesz strachu przed przyszloscia, poniewaz sam ja
Nikomu wiecej. Nigdy.
Tommy padl na chodnik, a potem chorowal dwa dni. Doktor byl zbity z tropu. Chlopiec nie goraczkowal, gruczoly limfatyczne nie powiekszyly sie, nie wymiotowal, nic go nie bolalo. Dopadla go jakas tajemnicza dolegliwosc, dziwny letarg, ze nie chcial nawet czytac komiksow. Nie ogladal tez telewizji. Stracil apetyt. Spal czternascie godzin na dobe, a potem lezal otepialy.
– Moze to lekki udar sloneczny – stwierdzil lekarz. – Jesli nie wyjdzie z tego przez najblizsze dni, polozymy go do szpitala, zeby zrobic testy.
W dzien ojciec byl w sadzie albo spotykal sie w interesach, a matka przebywala w klubie lub uczestniczyla w jednym z przyjec dobroczynnych. Raczy Jelen przekradal sie wiec do domu, by troche posiedziec przy lozku chlopca. Opowiadal mu rozne historie cichym, drgajacym dziwnie glosem.
Pani Karval, mieszkajaca z nimi gospodyni i niania wiedziala, ze rodzice nie zgadzali sie na zadne kontakty Indianina z chlopcem.
Ale byla dobra kobieta i nie pochwalala tego, ze panstwo Shaddack zaniedbuja swa latorosl. No i lubila Indianina. Przymykala wiec oczy, poniewaz nie dostrzegala w tym wszystkim nic zlego, a Tommy przyrzekl, ze nie zdradzi sie przed rodzicami.
Juz zdecydowano o wyslaniu go do szpitala, gdy na szczescie wyzdrowial, totez przyjeto diagnoze doktora o udarze. Od tego czasu kazdego dnia Tommy prawie nie odstepowal Indianina, az ojciec albo matka wrocili z pracy. Gdy rozpoczal nauke w szkole, zaraz po lekcjach biegl do domu. Nigdy nie bawil sie z innymi dziecmi, nie goscil w ich domach, poniewaz wolal spedzic kilka godzin z Raczym Jeleniem, zanim poznym popoludniem zjawiali sie rodzice.
I tak mijaly tygodnie, miesiace i lata. Indianin objasnial Tommy’emu kolejne znaki, wrozace jego wielkie, choc jeszcze nie do konca sprecyzowane, przeznaczenie. Pasmo czterolistnej koniczyny pod oknem sypialni chlopca. Martwy szczur w basenie. Kilkadziesiat swierszczy, grajacych w jednej z szuflad biurka, ktore odkryl kiedys po powrocie ze szkoly. Od czasu do czasu znajdowal monety w roznych dziwnych miejscach – centowki w kazdym bucie w garderobie; miesiac pozniej – dziesieciocentowki w kieszeniach spodni; kiedy indziej blyszczaca srebrna dolarowke
– Sekret – wyszeptal zlowieszczo nazajutrz po dziewiatych urodzinach Tommy’ego, gdy ten opowiedzial mu o cichych dzwonkach, ktore slyszal w srodku nocy pod oknem.
Wstal, ale dostrzegl tylko swieczke plonaca na trawniku. Ostroznie, by nie obudzic rodzicow, wymknal sie z domu, lecz swieczka juz zniknela.
– Nie mow nikomu o tych znakach, bo gdy zorientuja sie, ze jestes dzieckiem przeznaczenia, ze pewnego dnia zawladniesz nimi, zabija cie, poki jestes slabym chlopcem.
– Kim sa „oni” – spytal Tommy.
– Oni, tamci, wszyscy – odpowiedzial tajemniczo Indianin.