nabrzeze, na ktorym stal most. Podbieglem do ogrodzenia. Widzialem wszystko dobrze, ale chlopca nigdzie nie bylo. Dwaj inni stali jak skamieniali i patrzyli na miejsce, w ktorym woda wylewala sie z jazu i tworzyla kipiacy wir.
Z tej strony rzeki czesc konstrukcji jazu stanowi sluza, wielkie wrota na sworzniach, zwienczone pomostem. Zeby dotrzec do jazu na piechote, musialbym przebiec jakies piecdziesiat metrow do schodow po drugiej stronie, a potem pomost. Kolo ratunkowe przymocowane do balustrady przy sluzie bylo rownie daleko. Nie bylo czasu.
Zrzucilem marynarke i buty, przelazlem przez ogrodzenie i skoczylem. Do rzeki bylo jakies piec metrow. Zanurzylem sie, wyplynalem na powierzchnie, wyplulem troche obrzydliwej w smaku wody i zaczalem plynac. Moje dzialania do tego momentu byly automatyczne. Teraz, kiedy ruszylem w strone jazu, pojawily sie watpliwosci. Czy naprawde byli tam trzej chlopcy, czy tylko dwaj? Coz by to byl za bezsensowny i zenujacy pokaz, gdyby dzieciak, ktory wpadl do wody, zdolal sie juz wydostac.
Prawa reka dotknalem twardej konstrukcji pod woda. Chwycilem sie kamiennej podstawy jazu i z trudnoscia podciagnalem do gory, nieco w bok, nogami do przodu. Udalo mi sie stanac prosto, blisko miejsca, do ktorego dotarl chlopak, zeby wyciagnac kawalek drewna. Prad ciagnal mnie za nogi.
Chlopcy u konca jazu krzyczeli i machali rekami.
– Widzicie go?! – odkrzyknalem.
– Jest pod woda! – zawolal jeden z nich z akcentem przywodzacym na mysl szkole podstawowa i uczniowskie czapki w paski.
– Gdzie? Gdzie go widzisz? Chlopiec pokazal palcem.
– Tam, prosze pana! Tam!
Spojrzalem na lewo i zobaczylem ramie wystajace z piany, dlon z wyciagnietymi palcami. Niemal natychmiast znikla z pola widzenia.
– Przyniescie kolo ratunkowe! – ryknalem. – Wezwijcie pomoc!
Nie widzialem dla siebie wielkich szans przy takim pradzie, ale nie da sie spokojnie patrzec, jak dziecko tonie. Zszedlem dwa poziomy nizej, poczulem, ze stopy mi sie slizgaja, upadlem wiec na kolana i popelzlem wzdluz progu jak najblizej miejsca, w ktorym pokazalo sie ramie. Widzialem doskonale, ze spietrzona woda uniemozliwia chlopcu wspiecie sie z powrotem albo poplyniecie z nurtem.
Zrozpaczony szukalem na kotlujacej sie powierzchni jeszcze jednego migniecia chlopca i nagle zobaczylem, jak znow wyskakuje zaledwie dwa, trzy metry przede mna. Tym razem pokazal sie tulow, obracal sie w wodzie jak kloda, jakby chlopiec byl martwy.
Rzucilem sie ku niemu, rozpostarlem rece, zeby go zlapac. Zimna fala runela na mnie jak szarzujacy nosorozec i wepchnela mnie pod powierzchnie. Poszedlem na dno, polykajac mnostwo wody. W uszach mi huczalo. Odwrocilo mnie do gory nogami, popchnelo, bylem zdezorientowany. Glowa przeslizgnalem sie po czyms twardym. Ale udalo mi sie zlapac chlopca. Trzymalem go za biodra.
Przyciagnalem jego noge i chwycilem oburacz. Przeciwstawne prady rzucaly nami jak korkiem. Sciagaly nas w dol, wlokly po dnie, wyrzucaly w gore, okrecaly wokol osi, bily po twarzy. Ale nie puszczalem chlopca. Stopniowo uswiadomilem sobie, ze sila uderzen slabnie. Wyplynelismy na wierzch, nadszedl czas na zrobienie wdechu. Nad glowa przemknely mi liscie, co znaczylo, ze znioslo nas na zewnetrzna strone jazu, gdzie prad nie byl tak silny.
Otarlem sie barkiem o kamienny brzeg. Udalo mi sie stanac. Zaczerpnalem powietrza i poprawilem chwyt, podlozylem reke pod plecy chlopca i podnioslem mu twarz ponad wode. Byla liliowoblada i pozbawiona zycia. Glowa opadla mu do tylu.
Trzymajac w rekach bezwladny ciezar, brnalem pod prad, az dotarlem do najnizszego stopnia jazu, w najbardziej oddalony punkt, tuz ponizej miejsca, w ktorym na poczatku stali chlopcy. Z powodzeniem moge powiedziec, chociaz to zabrzmi jak z ksiazeczki dla dzieci, ze chec uratowania tego mlodego zycia dawala mi wiecej sil, niz moglem sie spodziewac. Z poczatku kleczalem, potem udalo mi sie postawic przed soba prawa noge i zmusic do wstania. Potykajac sie, poszedlem przed siebie i wspialem na miejsce, gdzie jaz sie konczyl i przechodzil w wal sluzy. Byl tu na tyle szeroki, ze posadzono na nim drzewa.
Ukucnalem, polozylem male cialko na ziemi i wtedy naszla mnie paralizujaca mysl, ze jesli chlopiec ma przezyc, nalezaloby bezwzglednie zastosowac jakas technike ratunkowa. Orientowalem sie w tym tylko pobieznie. Zza plecow, jakby wywolany moimi myslami, odezwal sie dzieciecy glos:
– Usta-usta. Niech pan zrobi usta-usta. Byl to jeden z chlopcow z jazu.
Z trudem przypominalem sobie, co trzeba zrobic. Polozylem dlon na czole nieprzytomnego chlopca i przegialem mu glowe do tylu. Strumyczek wody splynal mu z kacika ust, wiec odwrocilem mu glowe, ale juz nic wiecej sie nie wydostalo. W ustach i nozdrzach nie bylo widac wodorostow ani innych obiektow.
– Musi pan zacisnac mu nos i dmuchac w usta – powiedzial stojacy obok mnie dzieciak.
Zrobilem tak. Wilgotne wargi nie dawaly nadziei, ze dziecko przezyje. Wdmuchalem w nie kilka oddechow i zobaczylem, ze klatka unosi mu sie, kiedy powietrze napelnia pluca. Nic wiecej sie nie dzialo. Nie szlo mi dobrze, zaczalem wiec uciskac mu piers, raz za razem, w dolnej czesci mostka.
Nie odwracajac wzroku od bladej twarzyczki, zapytalem chlopca:
– Poszedles po pomoc?
– Nelson poszedl. Ten chlopak, ktory wrzucil drewienko.
Nie zainteresowala mnie tozsamosc tego, co rzucal patyki. Szybko tracilem zaufanie do moich umiejetnosci przywracania zycia.
Przestalem uciskac klatke i przylozylem palce do szyi chlopca, obok jablka Adama, zeby zbadac puls. Jesli tam tlilo sie jeszcze zycie, to zbyt slabo, zeby to wyczuc. Unioslem jego lewa powieke. Zadnego ruchu. Znowu zacisnalem mu nozdrza i przywarlem ustami do ust.
Trudno bylo to stwierdzic z bliska, ale wydalo mi sie, ze kiedy wdmuchiwalem drugi oddech w pluca chlopca, oko, ktore badalem, mrugnelo. Nadal bylo zamkniete, ale miesnie wokol niego jakby sie napiely. Nie bylem tego pewien. I nie bylem pewien, czy aby sam nie wywolalem tego efektu, zaciskajac palce na nosie.
Przerwalem sztuczne oddychanie i odsunalem sie, zeby lepiej sie przypatrzec. Kiedy zblizalem dlon do oka, otworzylo sie i poruszyla sie zrenica. Otworzyl oboje oczu.
Chwila byla pelna glebokiego wzruszenia. To bylo wybawienie. Ziscilo sie: zycie zostalo przywrocone.
– Dzieki Bogu! – mruknalem. Nie jestem religijny, ale inne slowa nie bylyby w stanie wyrazic moich uczuc.
Chlopiec zakaszlal i zacharczal.
– Poloze cie teraz na boku – powiedzialem, a radosc z nawiazania kontaktu nigdy nie byla tak cudowna.
Chlopiec kilkakrotnie, plytko, nabral tchu i zwymiotowal woda. Masowalem mu plecy.
– Zyje! Pan uratowal mu zycie! – Drugi chlopiec ukleknal obok kolegi. – Mat, dobrze sie czujesz?
– Ma na imie Mat? – zapytalem.
– Matthew. A ja jestem Piers.
– W porzadku, Piers. Wezmiemy koszule i go owiniemy. – Lezacy chlopiec zaczal odwracac glowe. – Zaraz zabierzemy cie do domu, Matthew.
– Idzie Nelson ze Starym Billem! – zawolal Piers.
Odwrocilem sie, zeby popatrzec. Obok Nelsona i Starego Billa nad rzeka bylo jakies dwadziescia osob. Biegli w strone jazu. Musieli pokonac schodki, zeby przejsc nad brama sluzy. Wykorzystalem to, zeby powiedziec cos w imieniu Nelsona.
– Piers, gdybym byl na twoim miejscu, nie powiedzialbym ani slowa o tym rzucaniu drewienkami. Matthew szedl po jazie i wpadl do wody. Nic wiecej nie musisz mowic.
– Pewnie tak.
– Na pewno tak.
– Ma pan racje, prosze pana.
– To bylo niechcacy – ochryplym glosem odezwal sie Matthew. Spojrzalem na jego blada twarzyczke, zaczerwienione powieki i czarne wlosy gladko przylegajace do glowy. Wygladal na inteligentne dziecko.
– Jasne, synu. Czasami robimy w zyciu glupie rzeczy i nie chcemy, zeby o nich pamietano. – „Syn” pojawil sie w moich ustach spontanicznie, chociaz nie mam ani syna, ani corki. W tej cudownej chwili, kiedy Matthew otworzyl oczy, doswiadczylem czegos podobnego do radosci, ktora musi odczuwac ojciec podczas cudu narodzin.
– Ten pan uratowal ci zycie, Mat – powiedzial Piers.
– Mysle, ze Mat powinien odpoczac – rzeklem.