jej uniknac.
— Zgaduj — zaproponowal Vimes.
— Po rozwazeniu sytuacji mam wrazenie, ze wybor dachu nie byl madrym posunieciem — stwierdzil skrytobojca.
— Prawdopodobnie — zgodzil sie Vimes.
Kilka tygodni temu spedzil dobre pare godzin, podpilowujac belki i starannie ukladajac dachowki.
— Powinienem zeskoczyc z muru i wykorzystac krzaki pod murem.
— Byc moze — przyznal Vimes.
W krzakach zalozyl pulapke na niedzwiedzie.
Chwycil garsc wegla.
— Pewnie mi nie zdradzisz, kto cie wynajal?
— Obawiam sie, ze to zupelnie niemozliwe, prosze pana. Zna pan zasady.
Vimes posepnie skinal glowa.
— W zeszlym tygodniu doprowadzilismy przed Patrycjusza syna lady Selachii. Tak, ten chlopak musi sie jeszcze nauczyc, ze „nie” nie oznacza „tak, bardzo prosze”.
— Mozliwe, prosze pana.
— Potem byla ta sprawa z synem lorda Rusta. Nie mozna strzelac do sluzacych za to, ze postawili buty na odwrot. To nieeleganckie. Bedzie musial nauczyc sie odrozniac prawo od lewa, tak jak my wszyscy. I prawo od bezprawia takze.
— Slucham uwaznie, prosze pana.
— Wydaje sie, ze osiagnelismy impas.
— W samej rzeczy, prosze pana.
Vimes wymierzyl bryla wegla w zielonobrazowego smoka, ktory pochwycil ja zrecznie w powietrzu. Robilo sie coraz gorecej.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy probujecie albo tutaj, albo w moim biurze. Przeciez duzo chodze po miescie, prawda? Moglibyscie mnie chyba zastrzelic na ulicy.
— Co? Jak pospolici mordercy?
Vimes pokiwal glowa. Skrytobojcy mieli swoj honor, choc czarny i wypaczony.
— Ile bylem wart?
— Dwadziescia tysiecy, prosze pana.
— Powinno byc wiecej.
— Zgadzam sie.
Jesli skrytobojca zdola powrocic do gildii, bedzie wiecej, pomyslal Vimes. Wlasne zycie cenia bowiem calkiem wysoko.
— Zastanowmy sie. — Vimes obejrzal koniec cygara. — Gildia bierze piecdziesiat procent. Zostaje dziesiec tysiecy.
Skrytobojca przez chwile rozwazal jego slowa, potem siegnal do pasa i niezbyt zgrabnie cisnal w strone Vimesa sakiewke. Vimes chwycil ja, po czym siegnal po kusze.
— Wydaje mi sie — stwierdzil — ze gdyby czlowiek mial teraz spasc miedzy smoki, zdolalby pewnie dotrzec do drzwi z powierzchownymi tylko oparzeniami. Gdyby byl szybki. Jestes szybki?
Nie doczekal sie odpowiedzi.
— Oczywiscie, musialby nie miec innego wyjscia — ciagnal komendant. Umocowal kusze na stole do karmienia i wyciagnal z kieszeni sznurek. Jeden koniec przywiazal do gwozdzia, drugi do cieciwy. Potem odsunal sie i zwolnil spust.
Cieciwa drgnela lekko.
Skrytobojca, wiszac glowa w dol, wstrzymal oddech.
Vimes zaciagnal sie kilka razy cygarem, az jego koniec stal sie prawdziwym pieklem. Wyjal je z ust i oparl o sznurek, tak ze musialo sie wypalic jeszcze tylko o ulamek cala dalej, by sznurek sie zatlil.
— Drzwi zostawiam otwarte — oznajmil. — Nigdy nie bylem czlowiekiem nierozsadnym. Z zaciekawieniem bede obserwowal twoja kariere.
Rzucil smokom reszte wegla i wyszedl.
Zapowiadal sie kolejny, pelen wydarzen dzien w Ankh-Morpork. A przeciez dopiero sie zaczal.
Kiedy Vimes dotarl do domu, uslyszal swist, stuk i tupot kogos biegnacego bardzo szybko w strone dekoracyjnego stawu. Usmiechnal sie.
Willikins czekal juz z jego plaszczem.
— Prosze pamietac, ze o jedenastej ma pan spotkanie z jego lordowska moscia, sir Samuelu.
— Tak, tak — potwierdzil Vimes.
— A o dziesiatej ma pan zajrzec do heroldow. Jasnie pani wyraznie to przypomniala. Dokladniej, prosze pana, uzyla sformulowania „Powiedz mu, zeby nie probowal znowu sie wykrecac”.
— Dobrze, dobrze…
— Jasnie pani takze bardzo prosila, prosze pana, zeby sprobowal pan nikogo nie zirytowac.
— Przekaz jej, ze sprobuje.
— A panska lektyka czeka przed drzwiami, prosze pana.
Vimes westchnal.
— Dziekuje. W ogrodowej sadzawce siedzi czlowiek. Wylow go i poczestuj herbata. Wydaje sie, ze to obiecujacy mlodzieniec.
— Oczywiscie, prosze pana.
Lektyka… No tak, lektyka. Prezent slubny od Patrycjusza. Vetinari wiedzial przeciez, ze Vimes kocha chodzic po ulicach miasta. Jakie to dla niego typowe, ze dal w prezencie cos, co na chodzenie nie pozwala.
Czekala przed wyjsciem. Obaj nosiciele wyprostowali sie na jego widok.
Sir Samuel Vimes, komendant Strazy Miejskiej, znow sie zbuntowal. Moze naprawde musi korzystac z tego dranstwa, ale…
Spojrzal na przedniego nosiciela i kciukiem wskazal mu drzwiczki lektyki.
— Wsiadaj — polecil.
— Alez prosze pana…
— Mamy pogodny ranek. — Vimes zdjal plaszcz. — Sam bede prowadzil.
Najdrossi mamo i tato…
Kapitan Marchewa ze Strazy Miejskiej Ankh-Morpork mial dzis dzien wolny. Spedzal go rutynowo. Najpierw jadl sniadanie w jakims dogodnym barze. Potem pisal list do domu. Listy do domu zawsze sprawialy mu troche problemow. Listy od rodzicow zawsze byly ciekawe, pelne statystyk wydobycia i ekscytujacych informacji o nowych sztolniach i obiecujacych zylach mineralow. On za to musial im pisac o morderstwach i innych podobnych sprawach.
Przez chwile gryzl koniec olowka.
Miniony tydzien znowu byl ciekawy [napisal]. Krece sie ciagle niby mucha z niebieskim tylem, Nie Ma Co! Otwieramy nowy komisariat na Flaku, co jest dogodne dla Mrokow, wiec teraz mamy juz nie mniej niz 4 liczac na Siostr Dolly i przy Dlugim Murze, a ja jestem jedynym Kapitanem wiec bez przerwy, jestem na nogach. Osobiscie tesknie za czasami, kiedy bylismy tylko ja, Nobby i sierzant Colon ale mamy w koncu Wiek Nietoperza. Sierzant Colon odchodzi na emeryture pod koniec miesiaca, mowi ze pani Colon chce zeby, kupil farme i mowi jeszcze, ze nie moze sie doczekac wiejskiego spokoju i Bycia Blisko Natury. Jestem pewien ze zyczylibyscie, mu szczescia. Moj przyjaciel Nobby ciagle jest Nobbym tylko bardziej niz przedtem.
Marchewa z roztargnieniem wzial z talerza niedojedzony barani kotlet i wsunal go pod stol. Rozleglo sie