Terry Pratchett
Na glinianych nogach
Byla ciepla, wiosenna noc, kiedy jakas piesc huknela o drzwi tak mocno, ze wygiely sie zawiasy.
Mezczyzna otworzyl i wyjrzal na ulice. Znad rzeki unosila sie mgla, a noc byla chmurna. Rownie dobrze moglby starac sie zobaczyc cos przez bialy aksamit.
Ale potem mial wrazenie, ze dostrzega jakies ksztalty tuz poza granica wylewajacego sie na ulice swiatla. Wiele ksztaltow, obserwujacych go uwaznie. Zdawalo mu sie, ze byla tam nawet sugestia bardzo slabych swietlnych punkcikow…
Nie mogl sie jednak mylic co do ksztaltu wyrastajacego tuz przed nim. Byl wielki, ciemnoczerwony i przypominal ulepiona przez dziecko figurke czlowieka z gliny. Oczy mial jak dwie jarzace sie glownie.
— Tak? Czego tu szukasz o tej porze?
Golem wreczyl mu tabliczke, na ktorej bylo napisane:
SLYSZELISMY, ZE POTRZEBUJESZ GOLEMA.
Oczywiscie, golemy przeciez nie mowia, prawda?
— Ha! Potrzebuje, tak. Ale zeby mnie bylo stac, to juz nie bardzo. Rozgladalem sie troche, ale zabojcze ceny ostatnio za was biora…
Golem starl litery z tabliczki i napisal:
JAK DLA CIEBIE, STO DOLAROW.
— Jestes na sprzedaz?
NIE.
Golem odsunal sie ciezko. W krag swiatla wkroczyl inny.
To takze byl golem — mezczyzna nie mial watpliwosci. Ale nie przypominal tych niezgrabnych bryl gliny, jakie czasem widywal. Lsnil jak swiezo wypolerowany posag, wyrzezbiony perfekcyjnie, az po szczegoly odziezy. Podobny byl troche do ktoregos z krolow miasta ze starego portretu, z wyniosla postawa i wladcza fryzura. Mial nawet waska korone uformowana na glowie.
— Sto dolarow? — zapytal podejrzliwie mezczyzna. — A co z nim jest nie w porzadku? Kto go sprzedaje?
WSZYSTKO JEST W PORZADKU. DOSKONALY W KAZDYM SZCZEGOLE. DZIEWIECDZIESIAT DOLAROW.
— Wyglada na to, ze ktos chce sie go szybko pozbyc…
GOLEM MUSI PRACOWAC. GOLEM MUSI MIEC WLASCICIELA.
— No tak, zgadza sie. Ale slyszy sie rozne historie… Jak popadaja w szalenstwo, pracuja za duzo i takie tam.
NIE JEST SZALONY. OSIEMDZIESIAT DOLAROW.
— Wyglada… na nowego. — Mezczyzna stuknal w blyszczaca piers. — Ale nikt przeciez nie robi juz golemow i wlasnie przez to cena przekracza mozliwosci rodzinnej firmy… — Przerwal nagle. — Czyzby ktos znowu je produkowal?
OSIEMDZIESIAT DOLAROW.
— Slyszalem, ze kaplani juz wiele lat temu zakazali produkcji golemow. Mozna sie wpakowac w bardzo powazne klopoty.
SIEDEMDZIESIAT DOLAROW.
— Kto go zrobil?
SZESCDZIESIAT DOLAROW.
— Czy sprzedaje je Albertsonowi? Albo Spadgerowi i Williamsowi? I tak ciezko jest z nimi konkurowac, maja pieniadze, zeby zainwestowac w nowa wytwornie…
PIECDZIESIAT DOLAROW.
Mezczyzna obszedl golema dookola.
— I czlowiek potem widzi, jak jego firma sie sypie z powodu nieuczciwego zanizania cen, chcialem powiedziec…
CZTERDZIESCI DOLAROW.
— Religia owszem, swietna sprawa, ale co prorocy moga wiedziec o profitach? Hm… — Spojrzal na skrytego w cieniu bezksztaltnego golema. — Zdaje sie, ze napisales wlasnie „trzydziesci dolarow”?
TAK.
— Zawsze lubilem hurtowe zakupy. Zaczekaj chwile. — Zniknal w glebi domu i po chwili wrocil z garscia monet. — Bedziecie je sprzedawac tamtym draniom?
NIE.
— Doskonale. Powiedz swojemu szefowi, ze robienie z nim interesow to prawdziwa przyjemnosc. No, wchodz do srodka, sloneczko.
Bialy golem wszedl do fabryki. Mezczyzna rozejrzal sie nerwowo i podreptal za nim. Zamknal drzwi.
Glebsze cienie poruszyly sie w mroku. Zabrzmial cichy syk. Po chwili, kolyszac sie lekko na boki, wielkie i ciezkie ksztalty odeszly.
Niedlugo potem, za rogiem, jakis zebrak z nadzieja wyciagnal reke po jalmuzne i ze zdumieniem odkryl, ze nagle stal sie bogatszy o cale trzydziesci dolarow[1].
Swiat Dysku obracal sie na tle migoczacego tla kosmicznej przestrzeni; wirowal delikatnie na grzbietach czterech ogromnych sloni stojacych na skorupie Wielkiego A’Tuina, gwiezdnego zolwia. Kontynenty dryfowaly powoli, okryte ukladami pogodowymi, ktore same krecily sie powoli przeciwko nurtowi, jak tanczacy walca, ktorzy wiruja w kierunku przeciwnym do kierunku tanca. Miliardy ton geografii przetaczaly sie po niebie.
Ludzie patrza z gory na takie rzeczy jak geografia czy meteorologia nie tylko dlatego, ze stoja na jednej i sa moczeni przez druga. Obie nie wygladaja na prawdziwe nauki[2]. Ale geografia to tylko fizyka, spowolniona i z kilkoma wetknietymi w nia drzewami, a meteorologia pelna jest oszalamiajaco modnego chaosu i zlozonosci. Natomiast lato nie jest tylko czasem. Jest rowniez miejscem. Lato jest ruchliwa istota, ktora na zime lubi przenosic sie na poludnie.
Nawet na swiecie Dysku z jego malenkim, orbitujacym sloncem, przemykajacym ponad wirujacym swiatem, pory roku przemieszczaly sie z wolna. W Ankh-Morpork, najwiekszym z miast swiata, lato odpychalo wiosne, a samo bylo szturchane w plecy przez jesien.
Geograficznie rzecz biorac, w granicach samego miasta roznice nie byly wielkie, choc poznym latem brudna piana na rzece czesto miala piekny szmaragdowy kolor. Wiosenne mgielki staly sie mglami jesiennymi, ktore — zmieszane z oparami i dymami z dzielnicy magicznej i z warsztatow alchemikow — zdawaly sie zyskiwac wlasne, duszace i geste zycie.
A czas plynal.
Jesienna mgla lgnela do czarnych o polnocy szyb.
Struzka krwi ciekla po stronicach rozerwanego na polowy tomu esejow religijnych.
Nie trzeba bylo tego robic, pomyslal ojciec Tubelcek.
Kolejna mysl sugerowala, ze i jego nie trzeba bylo uderzac. Ale ojciec Tubelcek nigdy nie przejmowal sie zbytnio takimi sprawami. W koncu czlowiek moze wyzdrowiec, ksiazka nie. Wyciagnal drzaca dlon, probujac zebrac kartki, ale znow opadl nieruchomo.
Pokoj wirowal wokol niego.
Otworzyly sie drzwi i zabrzmialy kroki ciezkich stop na podlodze. A przynajmniej kroki jednej ciezkiej stopy i szuranie.
Krok. Szur. Krok. Szur.
Ojciec Tubelcek z wysilkiem skupil wzrok.
— Ty? — wychrypial.
Przytakniecie.