Oczy pierwszego zaszklily sie z lekka, co czesto sie ludziom zdarzalo, gdy Malicia cos mowila. Pogrozil jej grubym paluchem.
— Wiesz, co teraz robi twoj tatko?
— Ha! Smieszna mowa rzezimieszkow! — wykrzyknela Malicia z triumfem. — No, dalej…
— Wlasnie wyslal po zaklinacza szczurow — poinformowal ja drugi. — To kosztuje majatek! Trzysta dolarow na miasto, a jesli nie zaplacicie, zaklinacz naprawde sie zdenerwuje!
Ojej, pomyslal Maurycy. Ktos zdecydowal sie zamowic prawdziwego… za trzysta dolarow. Trzy setki?! A mysmy zadali trzydziestu!
— To ty, prawda? — Pierwszy paluchem wskazywal teraz Keitha. — Chlopiec wygladajacy na glupka. Zjawiasz sie i nagle jest mnostwo nowych szczurow. Jakos ciebie nie lubie. Nie lubie ani ciebie, ani tego dziwacznego kota. Jesli jeszcze gdzies go zobacze, sprawie mu lupnia.
Maurycy az sie skulil w ciemnosci.
— Cha, cha, cha! — wybuchnal smiechem drugi szczurolap.
Musial to dlugo cwiczyc, pomyslal Maurycy.
— I my nie mamy szefa — oswiadczyl Malicii pierwszy.
— Tak, sami sobie jestesmy szefami — dodal drugi.
Wtedy historia potoczyla sie niezgodnie z zasadami.
— A ty panienko — zwrocil sie pierwszy do Malicii — zdecydowanie za duzo paplasz. — Podniosl ja w gore i rzucil na klatki ze szczurami.
Zwierzeta oszalaly. W klatkach az sie zagotowalo, kiedy dziewczynka osuwala sie na podloge.
— Zamierzasz cos zrobic, chlopcze? — zapytal pierwszy szczurolap, spogladajac na Keitha. — Ona jest dziewczyna, wiec dla niej bylem przyjemny, ale ciebie po prostu wsadze do ktorejs klatki…
— Tak, dzisiaj jeszcze nie dostaly zarcia! — stwierdzil z zachwytem drugi.
No, chlopcze! — pomyslal Maurycy. Zrob cos!
Ale Keith nie zrobil nic. Pierwszy obejrzal go z gory na dol z pogarda.
— Co tam masz, chlopcze? Fujarke? Dawaj! — wyrwal fujarke zza pasa Keitha, a chlopaka pchnal na ziemie. — Drewniany flecik? Myslisz, ze jestes zaklinaczem szczurow, co? — Przelamal drewniany instrument na dwie czesci i cisnal je w glab klatek. — Wiesz, powiadaja, ze pewien zaklinacz wyprowadzil z miasta wszystkie dzieci. Ten to mial dobry pomysl!
Keith zmruzyl oczy w szparki. Podniosl sie z ziemi.
Teraz! — pomyslal Maurycy. Skoczy na niego z nadludzka sila, z sila swego gniewu. Za chwile beda zalowac, ze z nim zaczynali.
Keith skoczyl naprzod ze zwykla sila chlopca, wyladowal o krok przed pierwszym szczurolapem, ktory jednym brutalnym ciosem powalil go znowu na ziemie.
No dobra, dobra, oberwal, myslal Maurycy, kiedy Keith walczyl o oddech. Ale podniesie sie przeciez.
A wtedy uslyszal przenikliwy krzyk i pomyslal: Aha!
Ale to nie Keith krzyczal.
Szara postac z klatki ze szczurami rzucila sie czlowiekowi do twarzy. Z nosa pierwszego szczurolapa poplynela krew.
Aha! — pomyslal znowu Maurycy. To Szynkawieprz przybywa z odsiecza. Co sie dzieje ze mna! Mrillp! Zaczynam myslec jak dziewczyna! Opowiadam historie!
Szczurolap zlapal szczura i teraz trzymal go w wyciagnietej rece. Szynkawieprz wierzgal i wil sie, popiskujac z obrazy. Jego pogromca trzymal sie za nos druga reka i przygladal sie z uwaga szalejacemu szczurowi.
— Ten to jest waleczny — powiedzial drugi. — Jak sie wydostal?
— To zaden z naszych — stwierdzil pierwszy. — On jest sniady.
— Co w nim jest sniadego?
— Sniady szczur jest odmiana szczura szarego, co bys dobrze wiedzial, gdybys byl tak doswiadczonym czlonkiem gildii jak ja — odparl pierwszy. — Nie sa stad, tylko z rownin. To dziwne, ze ten sie tutaj znalazl. Bardzo dziwne. Tlusty i wyjatkowo dziki. Ale nadaje sie tak samo jak inne.
— Krew ci leci z nosa.
— Tak, wiem. Mam wiecej szram po ugryzieniach szczurow, niz ty w zyciu jadles goracych obiadow. Juz ich nie czuje — powiedzial pierwszy szczurolap glosem, ktory sugerowal, ze wijacy sie i szarpiacy Szynkawieprz jest duzo bardziej interesujacy niz kolega.
— Na obiad mamy tylko zimne parowki.
— Trudno. Ale z niego zawadiaka. Istny diabel. Odwazny, trzeba przyznac.
— Milo, ze pan tak mowi.
— Mowilem do szczura, szanowny panie. — Pierwszy pchnal Keitha butem. — Bill, zwiaz tych dwoje. Wsadz ich na razie do ktorejs piwnicy, ale takiej z porzadnymi drzwiami. I porzadnym zamkiem. I bez sekretnych drzwi. I potem oddaj mi klucz.
— To jest corka burmistrza — powiedzial drugi. — Burmistrzowie zazwyczaj troszcza sie o swoje corki.
— W takim razie zrobi wszystko, co mu kazemy, prawda?
— Zamierzasz dac temu szczurowi porzadna nauczke, co?
— Takiemu zawadiace? Chyba zartujesz! Jesli bedziesz tak myslal, przez cale zycie zostaniesz tylko pomocnikiem szczurolapa. Ile ich zostalo w specjalnej klatce?
— Tylko dwa. Zjadly pozostale cztery. Jedynie skorki zostaly.
— No to teraz powinny byc pelne sily i zapalu. Zobaczymy, co mu zrobia, dobrze?
Maurycy uslyszal odglos otwieranej, a nastepnie zamykanej klatki.
Szynkawieprz widzial wszystko na czerwono. Czerwien przeslaniala mu widok. Zlosc przepelniala go od miesiecy, az do trzewi, zlosc na ludzi, na trucizny, na pulapki, zlosc na to, ze mlode szczury nie okazuja mu nalezytego szacunku, zlosc, ze swiat tak szybko sie zmienia, zlosc, ze on sie robi stary… A teraz z ta zloscia zlala sie silna won gniewu, przerazenia i okrucienstwa. Szynkawieprza ogarnela wielka czerwona rzeka gniewu. Zostal osaczony, zlapany, ale wciaz potrafil myslec. Zawsze byl niebezpiecznym zabijaka, na dlugo zanim wszyscy nauczyli sie myslec i mowic, i nadal byl bardzo silny. Dwa mlode, glupie kiikiisy, nieznajace sie na taktyce, bez doswiadczenia w walce gora-dol, nieumiejace pracowac nogami i bez cienia mysli, nie byly dla niego przeciwnikami. Skok, obrot, dwa ugryzienia i po wszystkim…
Szczury w klatkach cofnely sie jak najdalej. One tez czuly jego furie.
— A to spryciarz — powiedzial pierwszy szczurolap. — Przyda mi sie.
— Wystawisz go?
— Tak, wystawie.
— Dzis w nocy?
— Taaa… Piekny Artur wystawia dzis swojego Jacko. Zbiera zaklady, ze pies zabije sto szczurow w kwadrans.
— Jacko to dobry terier. Poradzil sobie z dziewiecdziesiecioma kilka miesiecy temu, a Piekny Artur przez ten caly czas go tresowal. Bedzie dobra zabawa.
— Postawilbys na Jacko, prawda? — zapytal pierwszy.
— Pewnie. Kazdy by tak zrobil.
— Nawet gdyby wsrod szczurow zjawil sie nasz maly przyjaciel? Pelen zapalu, bitny jak zaden?
— No, nie wiem…
— Dobra, dobra — pierwszy usmiechnal sie.
— Ale nie podoba mi sie pomysl zostawiania tutaj tych dzieciakow.
— Mow „te bachory”, nie „te dzieciaki”. Ile razy mam ci powtarzac? Zasada dwudziesta siodma naszej gildii: gadaj jak glupek. Ludzie staja sie podejrzliwi, gdy szczurolap mowi zbyt dobrze.
— Przepraszam.
— Trzeba byc sprytnym.
— Przepraszam, zapomnialem.
— Ty zwykle zachowujesz sie calkiem odwrotnie.
— Przepraszam. Te bachory. Ale wiazanie ludzi jest okrutne. I ostatecznie to tylko dzieci.