I wreszcie stala tam Ksiega Dzieciecych Basni, bardzo stara, bo pochodzila z czasow, kiedy wszedzie stosowano zakretasy.
Akwila stanela na krzesle i zdjela ja z polki. Przerzucila pare stron, az znalazla te, ktorej szukala. Po chwili odlozyla ksiege, odstawila krzeslo na miejsce i otworzyla kredens z naczyniami stolowymi.
Wyjela gleboki talerz, nastepnie z szuflady wyciagnela miarke, ktorej jej matka uzywala do szycia, i zmierzyla go.
— Hm — mruknela — osiem cali. Dlaczego od razu nie moga tak napisac?
Zdjela z haka najwieksza patelnie — taka, na ktorej mozna przygotowac sniadanie dla dwunastu osob. Ze sloika w komodzie wyciagnela troche slodyczy i wlozyla je do starej papierowej torby. Nastepnie ku zdziwieniu Bywarta wziela go za lepka lapke i poprowadzila z powrotem nad strumien.
Wszystko wygladalo najzupelniej normalnie, ale ona nie dala sie zmylic. Zauwazyla, ze pstragi odplynely i nie spiewa zaden ptak.
Znalazla miejsce nad brzegiem, gdzie rosly krzaki akurat odpowiedniej wielkosci.
Potem, uzywajac wszystkich sil, wbila drewniany kolek tuz przy wodzie i uwiazala do niego torbe ze slodyczami.
— Cukierki, Bywart! — krzyknela.
Zlapala patelnie i cofnela sie przezornie w krzaki. Chlopiec przytruchtal do slodyczy i sprobowal wyciagnac torbe. Ani drgnela.
— Siusiu! — krzyknal, bo zazwyczaj to dzialalo. Tlustymi paluszkami zabral sie do rozwiazywania supelkow.
Akwila uwaznie przygladala sie wodzie. Czy stawala sie ciemna? A moze bardziej zielona? Co to za wodorost pojawil sie pod powierzchnia? Czy te babelki oznaczaja po prostu smiejacego sie pstraga?
— Nie!
Wypadla z krzakow, wznoszac patelnie do uderzenia. Wrzeszczacy potwor, ktory w tym wlasnie momencie wyskoczyl z wody, spotkal sie z opadajaca patelnia, co spowodowalo solidne brzdekniecie, ktoremu towarzyszylo glosne „ojojojojoj!”. Najwyrazniej trafienie bylo trafne.
Stworzenie przez chwile wisialo przyczepione do patelni, podczas gdy kilka zebow i kawalki zielonych wodorostow wlecialo do wody, a nastepnie opadlo i zanurzylo sie, wypuszczajac mnostwo babelkow. Woda sie oczyscila i znowu stala sie ta sama stara rzeka, plytka, lodowato zimna, o kamienistym dnie.
— Ja chce, ja chce cukierki! — wrzeszczal Bywart, ktory, gdy tylko w zasiegu wzroku pojawialy sie slodycze, nie widzial juz nic innego.
Akwila odwiazala sznurek i podala torbe bratu. Zjadl lakocie, tak jak zawsze, o wiele za szybko. Poczekala chwile, by rownie szybko je zwrocil, a nastepnie pograzona w myslach ruszyla z nim z powrotem do domu.
Miedzy trzcinami, najglebiej jak to mozliwe, cos cichutko wyszeptalo:
— Na litosc, widziales to?
— Tak. Lepiej idzmy powiedziec, ze znalezlismy wiedzme.
Panna Tyk biegla droga, az sie kurzylo. Czarownice nie lubia, gdy ktos je przylapie na bieganiu. To wyglada nieprofesjonalnie. Uwazaja tez, ze nie powinno sie ich widziec, kiedy cos niosa, a ona targala na plecach swoj namiot. Wydzielala tez kleby pary. Czarownice schna od srodka.
— To mialo zeby! — odezwal sie tajemniczy glosik, tym razem z jej kapelusza.
— Wiem! — syknela panna Tyk.
— A ona tylko zamachnela sie i walnela!
— Tak. Wiem.
— Ot tak po prostu!
— Owszem, niezwykle — odparla panna Tyk nieco zdyszana.
Zaczynali sie juz wspinac na wzgorze, a jej wyzyny nie sluzyly. Podrozujaca czarownica lubi czuc pod nogami staly grunt, a nie skale tak miekka, ze mozesz ciac ja nozem.
— Niezwykle? — powtorzyl glos. — Uzyla brata jako przynety!
— Zadziwiajace, prawda? Co za refleks… o nie! — Przystanela w biegu, opierajac sie o mur okalajacy pole, bo zakrecilo jej sie w glowie.
— Co sie dzieje? Co sie dzieje? — dopytywal sie glos z kapelusza. — O malo nie wypadlem.
— To ta wstretna kreda! Juz ja czuje. Moge zajmowac sie magia na uczciwej ziemi, dobra skala tez mi nie przeszkadza, dam sobie rade nawet na glinie… ale kreda to ni to, ni sio, ni owo! Wiesz przeciez, ze jestem bardzo wrazliwa na geologie.
— Co chcesz mi powiedziec?
— Kreda… to bardzo glodna ziemia. Na kredzie trace sily.
— Czy masz zamiar upasc? — zapytal wlasciciel glosu, wciaz schowany.
— Nie, nie! Tyle ze magia, ktora nie dziala…
Panna Tyk nie wygladala na wiedzme. Wiekszosc czarownic nie wyglada, przynajmniej nie te, ktore wedruja z miejsca na miejsce. Kiedy sie czlowiek szwenda miedzy niewyksztalconym ludem, wiedzmi wyglad moze przysporzyc klopotow. Z tego powodu nie nosila zadnej bizuterii kojarzonej z czarami ani noza lsniacego magiczna moca, ani srebrnego wisiora z wizerunkiem trupich czaszek wyrzezbionych wkolo, nie nosila tez miotly ciskajacej iskry, wszystkiego tego, co byloby delikatna wskazowka, ze ma sie do czynienia z wiedzma.
W jej kieszeniach nie znalazloby sie nic bardziej magicznego od kilku patyczkow, moze kawalka sznurka, monety czy dwoch i oczywiscie czaru na szczescie.
Czar na szczescie nosili wszyscy i panna Tyk doszla do wniosku, ze gdyby ona jedna nie miala go przy sobie, ludzie natychmiast zaczeliby podejrzewac, ze jest wiedzma. Jesli uprawia sie taki zawod, trzeba wykazac sie odrobina sprytu.
Natomiast miala spiczasty kapelusz, ale po pierwsze, byl niewidoczny, a po drugie, stawal sie spiczasty tylko wtedy, gdy tego chciala.
Jedyna rzecza w jej torbie, ktora mogla wzbudzac podejrzenie, byla mala poplamiona ksiazeczka zatytulowana „Wstep do sztuki wyswobadzania sie z wiezow” autorstwa Wielkiego Williamsona. Jesli jednym z zagrozen uprawiania twojej profesji jest wrzucenie do stawu ze zwiazanymi rekami, to umiejetnosc przeplyniecia trzydziestu jardow pod woda w pelnym ubraniu plus umiejetnosc zanurkowania miedzy wodorosty, by oddychac przez kawalek trzciny, w ogole sie nie liczy, jesli nie dajesz sobie znakomicie rady z wezlami.
— Nie potrafisz tu uprawiac magii? — zapytal glosik z kapelusza.
— Nie, nie potrafie — odparla panna Tyk.
Podniosla wzrok na dzwiek dzwoneczkow. Biala droga zblizala sie dziwaczna procesja. Skladala sie glownie z oslow ciagnacych male, jaskrawo pomalowane wozki.
Ludzie, ktorzy szli obok nich, zakurzeni byli po pas. Glownie mezczyzni, w kolorowych sukniach — no, moze raczej suknie te byly kolorowe, zanim pokryla je wieloletnia patyna brudu i kurzu — a kazdy z nich mial na glowie dziwaczny czarny czworokatny kapelusz.
Panna Tyk sie usmiechnela.
Wygladali na druciarzy, ale ona wiedziala dobrze, ze zaden nie potrafilby nareperowac nawet czajnika. Ich zajecie polegalo na sprzedawaniu tego, co niewidzialne. A to, co sprzedali, nadal mieli. Sprzedawali cos, czego kazdy potrzebuje, ale niewielu chce.
Sprzedawali klucz do wszechswiata ludziom nie majacym pojecia, ze trzeba go otwierac.
— Nie potrafie. — Panna Tyk wyprostowala sie. — Ale moge na uczyc.
Akwila pracowala w mleczarni. Trzeba bylo zrobic ser. Na drugie sniadanie byl chleb z dzemem. Matka, podajac jej kromke, powiedziala:
— Do miasta przybyli dzis nauczyciele. Jesli zrobilas, co do ciebie nalezy, mozesz pojsc.
Akwila przyznala, ze chetnie by sie dowiedziala tego czy owego.
— W takim razie wez pol tuzina marchewek i jajek. Jestem pewna, ze biedakom sie przydadza — dodala