Idac za Vetinarim, Ridcully rozgladal sie z zaciekawieniem. Nieczesto mial okazje zwiedzac ogrody, ktore opisywano we wszystkich podrecznikach ogrodnictwa — w rozdzialach „Jak tego nie robic”.
Byly polozone — trudno znalezc bardziej adekwatne okreslenie — przez slawnego, a raczej nieslawnego specjaliste aranzacji pejzazu i ogolnego wynalazce Bezdennie Glupiego Johnsona. Jego roztargnienie i slepota na elementarna matematyke zmienialy kazdy krok w igranie z niebezpieczenstwem. Geniusz Johnsona… coz, o ile Ridcully to rozumial, jego geniusz byl dokladnym przeciwienstwem tego geniuszu, ktory wznosil konstrukcje ziemne siegajace do tajemnych, ale dobroczynnych sil terenow wiejskich.
Nikt nie byl calkiem pewien, do jakich sil probowaly siegac projekty Bezdennie Glupiego, ale wybijajacy godziny zegar sloneczny czesto wybuchal, oblakancze chodniki popelnialy samobojstwa, a ogrodowe meble z kutego zelaza przynajmniej trzykrotnie sie roztopily.
Patrycjusz prowadzil przez brame do czegos przypominajacego golebnik. Trzeszczace drewniane stopnie wiodly w gore po wewnetrznej stronie sciany. Kilka niezniszczalnych dzikich golebi z Ankh-Morpork gruchalo cos i parskalo w mroku.
— Co to takiego? — zapytal Ridcully, kiedy zaskrzypialy pod nim schody.
Patrycjusz wyjal z kieszeni klucz.
— Zawsze wydawalo mi sie, ze pan Johnson zaplanowal to wstepnie jako ul. Jednakze wobec braku dziesieciostopowych pszczol znalezlismy… inne zastosowania.
Otworzyl drzwi do przestronnego, kwadratowego pomieszczenia z duzym, nieoszklonym oknem w kazdej ze scian. Kazdy otwor otoczony byl drewniana konstrukcja z przymocowanym dzwonem na sprezynie. Bylo jasne, ze jesli cos dostatecznie duzego przemiesci sie przez okno, musi poruszyc dzwonem.
W samym srodku stal na stole najwiekszy ptak, jakiego Ridcully w zyciu ogladal. Ptak odwrocil glowe i spojrzal na wchodzacych swym zoltym, paciorkowatym okiem.
Patrycjusz siegnal do kieszeni i wyjal sloik anchois.
— Musze przyznac, bardzo nas zaskoczyl — wyjasnil. — Juz chyba dziesiec lat minelo, odkad dotarla poprzednia wiadomosc. Zwykle trzymalismy w lodzie kilka makreli.
— To bezcelowy albatros? — domyslil sie Ridcully.
— W samej rzeczy. I znakomicie wytresowany. Powroci dzisiaj wieczorem. Szesc tysiecy mil na jednym sloiku anchois i butelce pasty rybnej, ktora znalazl w kuchni moj sekretarz, Drumknott. Zadziwiajace.
— Slucham? — nie zrozumial Ridcully. — Powroci? Dokad?
Vetinari spojrzal mu w oczy.
— Nie, musze wyraznie to zaznaczyc, nie na Kontynent Przeciwwagi — oswiadczyl. — Nie jest to jeden z ptakow, jakie Imperium Agatejskie wykorzystuje w sluzbie kurierskiej. Powszechnie wiadomo, ze nie utrzymujemy zadnych kontaktow z ta tajemnicza kraina. A ten ptak nie jest pierwszym od wielu lat, ktory do nas dotarl, i nie przyniosl dziwnej, zagadkowej wiadomosci. Czy to jasne?
— Nie.
— Dobrze.
— To nie jest albatros?
— Aha. — Patrycjusz usmiechnal sie. — Widze, ze zaczyna pan rozumiec.
Mustrum Ridcully, choc posiadal duzy i sprawny mozg, nie byl wprawiony w sztuce obludy. Przyjrzal sie groznemu dziobowi.
— Mnie on wyglada na jakiegos diabelnego albatrosa, nie ma co. A pan przed chwila mowil, ze to wlasnie on. Spytalem, czy to…
Patrycjusz z irytacja machnal reka.
— Zostawmy teraz nasze ornitologiczne rozwazania — rzekl. — Chodzi o to, ze ptak mial w swojej kurierskiej sakiewce ten oto papier…
— Chce pan powiedziec, ze nie mial tego oto papieru? — upewnil sie Ridcully, probujac pojac zasady.
— A tak. Oczywiscie. To wlasnie chcialem powiedziec. To nie ten. Niech pan obejrzy. — Wreczyl nadrektorowi niewielki arkusik.
— Wyglada na malowanki.
— To agatejskie piktogramy.
— Znaczy: to nie sa agatejskie piktogramy?
— Tak, tak. Z cala pewnoscia. — Patrycjusz westchnal. — Widze, ze dobrze pan przyswoil podstawowe zasady dyplomacji. A teraz… co pan o tym sadzi, jesli wolno spytac?
— Wyglada jak maz, maz, maz, maz, Maggusa — stwierdzil Ridcully.
— A z tego wnioskuje pan…?
— Studiowal malarstwo, bo nie radzil sobie z ortografia? Znaczy, kto wlasciwie to pisal? Chcialem powiedziec: malowal?
— Nie wiem. Wielcy wezyrowie przesylali nam czasem jakies wiadomosci, ale jak rozumiem, w ostatnich latach trwaja tam niepokoje. Nie jest podpisana, jak pan pewnie zauwazyl. Jednakze nie moge jej zignorowac.
— Maggus, maggus… — powtarzal w zadumie Ridcully.
— Piktogramy oznaczaja „Przyslijcie nam natychmiast Wielkiego” — przetlumaczyl Vetinari.
— …Maggusa — dokonczyl Ridcully, stukajac palcem w papier.
Patrycjusz rzucil albatrosowi anchois. Ptak lakomie polknal rybe.
— Imperium ma pod bronia milion ludzi. Na szczescie wladcom odpowiada udawanie, ze wszystko poza jego granicami jest bezwartosciowym, mrocznym pustkowiem zamieszkanym tylko przez wampiry i upiory. Zwykle nie interesuja sie tam naszymi sprawami. To szczesliwy dla nas zbieg okolicznosci, gdyz sa jednoczesnie chytrzy, bogaci i potezni. Prawde mowiac, liczylem, ze o nas zapomnieli. Az nagle to… Mam nadzieje, ze zdolam szybko wyslac te nieszczesna osobe i zamknac cala sprawe.
— …maggus, maggus… — powtarzal Ridcully.
— Moze chcialby pan wyjechac gdzies na wakacje? — spytal Patrycjusz z cieniem nadziei w glosie.
— Ja? Nie. Nie znosze zagranicznych potraw — odparl pospiesznie Ridcully. Raz jeszcze powtorzyl, jakby do siebie: — Maggus…
— To slowo zdaje sie pana fascynowac.
— Gdzies juz je widzialem, wlasnie tak zapisane. Nie moge sobie przypomniec…
— Z pewnoscia pan sobie przypomni. I zdola wyekspediowac wielkiego magga, jakkolwiek by sie pisal, do Imperium. Przed kolacja.
Ridcully otworzyl usta.
— Szesc tysiecy mil? Za pomoca magii? Zdaje pan sobie sprawe, jakie to trudne?
— Cenie swoja ignorancje w tej kwestii.
— Poza tym — mowil dalej nadrektor — oni tam wszyscy sa… zagraniczni. Myslalem, ze maja dosc wlasnych magow.
— Doprawdy, trudno mi powiedziec.
— Czy wiemy, po co im ten mag?
— Nie. Ale jestem przekonany, ze znajdzie pan kogos zbytecznego. Mam wrazenie, ze jest was tam strasznie duzo.
— Znaczy, moze byc im potrzebny w jakims straszliwym, zagranicznym celu — powiedzial Ridcully. Z jakiegos powodu w jego umysle pojawila sie twarz dziekana. Rozpromienil sie. — Moze wystarczy im dowolny mag, byle wielki? Jak pan sadzi?
— Pozostawiam to calkowicie panskiej decyzji. Ale wieczorem chcialbym wyslac wiadomosc, ze Wielki Maggus jest juz w drodze, jak nalezy. Potem mozemy o wszystkim zapomniec.
— Oczywiscie niezwykle trudno bedzie sciagnac go z powrotem. — Ridcully znow pomyslal o dziekanie. — To praktycznie niemozliwe — dodal z zadowoleniem, niezbyt odpowiednim do sytuacji. — Przypuszczam, ze przez dlugie miesiace bedziemy sie bezskutecznie starali. Przypuszczam, ze wyprobujemy wszystkie znane metody, ale nie zadzialaja. Co za pech…
— Widze, ze nie moze sie pan doczekac podjecia tego wyzwania — rzekl Patrycjusz. — Niech mi pan nie pozwoli zatrzymywac pana przed powrotem na uniwersytet i rozpoczeciem wlasciwych dzialan.
— Ale… maggus… — mruczal do siebie Ridcully. — Jakos mi sie kojarzy… Chyba gdzies to juz widzialem.