Myslak spuscil wzrok na swoj prototyp suwaka logarytmicznego i czekal. Wiedzial, ze nadrektor uzna za niezbedne, by dodac w tym miejscu jakis komentarz, demonstrujac, ze cos jednak zrozumial.
— Moja matka umiala ruszac sie jak blyskawica, kiedy…
— Chodzilo mi o to, jak szybko leca jedne rzeczy w porownaniu do innych rzeczy — wyjasnil Myslak szybko, ale nie dostatecznie szybko. — Powinnismy wyliczyc to bez wiekszych problemow. Ehm. HEX wyliczy.
— No nie — zaprotestowal wykladowca run wspolczesnych, odsuwajac krzeslo. — Tylko nie to. To majstrowanie przy sprawach, ktorych nie rozumiemy.
— Przeciez jestesmy magami — zauwazyl nadrektor. — Wrecz powinnismy majstrowac przy sprawach, ktorych nie rozumiemy. Jesli bedziemy siedziec i czekac, az zrozumiemy te sprawy, nigdy niczego nie zalatwimy.
— Nie mam nic przeciwko wezwaniu jakiegos demona i wypytaniu go — zapewnil wykladowca. — To normalne. Ale budowa mechanicznej aparatury, zeby za nas myslala, to… to wbrew Naturze. Poza tym — dodal odrobine mniej zlowieszczym tonem — ostatnim razem, kiedy na tej przekletej maszynie rozwiazywaliscie powazny problem, zepsula sie i wszedzie mielismy pelno mrowek.
— Usunelismy te usterke — zapewnil Myslak. — Jestesmy…
— Musze zauwazyc, ze kiedy ostatnio tam zagladalem, zauwazylem w samym srodku barania czaszke — wtracil Ridcully.
— Musielismy ja dolaczyc. Okazala sie niezbedna do transformacji okultystycznych. Ale…
— I jeszcze kolka zebate i sruby.
— Mrowki nie radza sobie za dobrze z analiza rozniczkowa, wiec…
— A ta dziwna, trzesaca sie rzecz z kukulka?
— To zegar czasu nierzeczywistego. Owszem, jest niezbedny do przeprowadzania…
— Zreszta to calkiem nieistotne — przerwal im dziekan — poniewaz nie mam zamiaru nigdzie wyruszac. Jesli juz musicie, poslijcie jakiegos studenta. Tych nam nie brakuje.
— Prosic mozna jesli, sliwkowego dzemu odrobine jeszcze — powiedzial kwestor.
Wszyscy umilkli.
— Ktos to zrozumial? — zapytal po chwili Ridcully.
Technicznie rzecz ujmujac, kwestor nie byl oblakany. Juz jakis czas temu pokonal wiry szalenstwa i teraz wioslowal na spokojnym zalewie po drugiej stronie. Czesto bywal dosc rozsadny, choc nie wedlug normalnych ludzkich ocen.
— Hm… Chyba przezywa jeszcze raz dzien wczorajszy — odgadl pierwszy prymus. — Ale tym razem wstecz.
— Powinnismy wyslac kwestora — stwierdzil stanowczo dziekan.
— Wykluczone! Nie znajdzie tam pewnie pigulek z suszonej zaby…
— Uuk!
Bibliotekarz wbiegl do gabinetu, wymachujac czyms gwaltownie.
To cos bylo czerwone, a przynajmniej mialo taki kolor w jakims punkcie przeszlosci. W jakims punkcie przeszlosci moglo nawet byc spiczastym kapeluszem, ale teraz szpic sie zapadl, a wieksza czesc ronda splonela. Na kapeluszu wyhaftowano cekinami litery. Wiele sie przypalilo, lecz MAGGUS wciaz dawal sie rozpoznac jako blady napis na przypalonym tle.
— Bylem pewien, ze juz to gdzies widzialem — ucieszyl sie Ridcully. — Na polce w bibliotece, tak?
— Uuk.
Nadrektor obejrzal resztki kapelusza.
— Maggus — przeczytal. — Co za smetny, beznadziejny czlowieczek musi pisac MAGGUS na swoim kapeluszu?
Na powierzchnie wyplynelo kilka babli powietrza; tratwa zakolysala sie lekko. Po chwili wynurzyly sie kawalki skory rekina.
Rincewind westchnal i odlozyl wedke. Wiedzial, ze pozostala czesc rekina zostanie wyciagnieta na brzeg nieco pozniej. Nie mial pojecia dlaczego. Przeciez rekiny nie nadawaly sie zbytnio do jedzenia — smakowaly jak stare buty rozmoczone w urynie.
Siegnal po zaimprowizowane wioslo i poplynal do brzegu.
Wysepka nie byla zla. Sztormy jakos ja omijaly, podobnie jak statki. Rosly tu palmy kokosowe i drzewa chlebowe. Nawet eksperymenty z alkoholem okazaly sie udane, choc potem przez dwa dni nie mogl chodzic prosto. Laguna dostarczala krewetek, ostryg, krabow i homarow, a w glebokich zielonych wodach poza kregiem raf srebrzyste ryby walczyly o przywilej ugryzienia kawalka wykrzywionego drutu na koncu dlugiej linki. Po szesciu miesiacach na wyspie Rincewindowi brakowalo tylko jednego. Wlasciwie nigdy wczesniej tego nie dostrzegal. Teraz myslal o tym — a dokladniej: o nich — przez caly czas.
To dziwne. W Ankh-Morpork nawet o nich nie pamietal — zwyczajnie byly na miejscu, kiedy tylko mial na nie ochote. Teraz, kiedy ich braklo, pragnal ich.
Tratwa uderzyla o brzeg mniej wiecej w tej samej chwili, gdy wielkie kanoe okrazylo rafe i wplynelo do laguny.
Ridcully siedzial przy biurku, otoczony przez starszych magow, ktorzy usilowali wytlumaczyc mu rozne rzeczy. Nie zwracali uwagi na dobrze znane ryzyko zwiazane z probami tlumaczenia Ridcully’emu czegokolwiek — takie mianowicie, ze wybieral tylko fakty, ktore mu odpowiadaly, i oczekiwal, ze pozostali nadrobia dystans.
— Czyli — rzekl — to nie jest rodzaj sera.
— Nie, nadrektorze — zapewnil kierownik studiow nieokreslonych. — Rincewind jest rodzajem maga.
— Byl — poprawil wykladowca run wspolczesnych.
— Nie ser. — Ridcully nie chcial zrezygnowac ze swojej teorii.
— Nie.
— Brzmi to jak nazwa, ktora kojarzy sie z serem. Znaczy: funt dojrzalego rincewinda… dobrze sie uklada na jezyku.
— Na wszystkich bogow, Rincewind nie jest serem! — krzyknal dziekan, na moment tracac cierpliwosc. — Rincewind nie jest jogurtem, ani tez zadnym produktem ze skwasnialego mleka! Rincewind to prawdziwe utrapienie! Calkowita i nieodwracalna hanba dla wszystkich magow! Duren! Nieudacznik! Poza tym nie widziano go od czasu tych… nieprzyjemnosci z czarodzicielem przed laty.
— Doprawdy? — zdziwil sie Ridcully z pewna zlosliwa uprzejmoscia. — Slyszalem, ze spora grupa magow fatalnie sie wtedy zachowala.
— Istotnie — przyznal wykladowca run wspolczesnych, zerkajac gniewnie na dziekana, ktory obruszyl sie tylko.
— Nic o tym nie wiem, wykladowco. Nie bylem wtedy dziekanem.
— Nie, ale zajmowales niezle stanowisko.
— Byc moze, ale dla twojej informacji, akurat przypadkiem bylem wtedy z wizyta u ciotki.
— O malo co nie zburzyli calego miasta.
— Ciotka mieszka w Quirmie.
— Quirm takze byl zaangazowany, o ile pamietam.
— Pod Quirmem. W poblizu. Ale wlasciwie wcale nie tak blisko. Spory kawalek drogi wzdluz wybrzeza…
— Ha!
— Nawiasem mowiac, jakos dziwnie dobrze jestes poinformowany, wykladowco — zauwazyl dziekan.
— Ja… co? Ja wtedy… studiowalem ksiegi. Bardzo intensywnie. Wlasciwie nie zauwazylem nawet, ze cos sie dzieje…
— Polowa uniwersytetu legla w gruzach! — Dziekan opanowal sie nagle. — To znaczy… tak slyszalem. Pozniej. Kiedy juz wrocilem od ciotki.