Ridcully przyjrzal sie uwaznie.
— Odrobine mniej niz sto dwadziescia piec funtow — stwierdzil. — Ale poza tym… dobra robota, panowie.
Rozczochrany strach na wroble posrodku kregu wstal chwiejnie i zgasil jeden czy dwa plomyki na ubraniu. Potem rozejrzal sie metnym wzrokiem.
— Hehehe? — powiedzial.
— Moze byc troche zdezorientowany — mowil dalej nadrektor. — W koncu to ponad szescset mil w dwie sekundy. Unikajmy gwaltownych ruchow.
— Jak z lunatykami, chce pan powiedziec? — upewnil sie pierwszy prymus.
— Jak to z lunatykami?
— Jesli obudzi sie nagle lunatyka, odpadaja mu nogi. Tak twierdzila moja babcia.
— Jestescie pewni, ze to Rincewind? — spytal dziekan.
— Oczywiscie, ze to Rincewind — zapewnil pierwszy prymus. — Szukalismy go przez pare godzin.
— Ale to moze byc grozna kreatura okultystyczna — upieral sie dziekan.
— W takim kapeluszu?
Kapelusz byl spiczasty. W pewnym sensie. Przypominal rodzaj szamanskiego nakrycia glowy z rozszczepionych galazek bambusa i lisci palmy kokosowej, i powstal zapewne w nadziei sciagniecia przelotnej magowatosci. Na nim, ulozone z muszelek mocowanych trawa, widnialo slowo MAGGUS.
Wlasciciel kapelusza patrzyl poprzez magow, jakby ich nie dostrzegal. Pchniety nieoczekiwanym wspomnieniem, utykajac, pospiesznie wyszedl z osmiokata i ruszyl do drzwi.
Magowie ostroznie poszli za nim.
— Nie jestem pewien, czy mozna jej wierzyc. Ile razy widziala cos takiego?
— Nie wiem. Nie mowila.
— Kwestor lunatykuje prawie kazdej nocy.
— Naprawde? Kuszace…
Rincewind, jesli takie imie nosila ta istota, wyszedl na plac Sator.
Plac byl zatloczony. Powietrze falowalo nad piecykami sprzedawcow kasztanow i pieczonych ziemniakow; rozbrzmiewaly tradycyjne uliczne okrzyki Ankh-Morpork[7].
Istota zblizyla sie do chudego mezczyzny w za duzym plaszczu, ktory podpiekal cos nad palnikiem olejowym ustawionym na szerokiej, zawieszonej u szyi tacy.
Byc-moze-Rincewind chwycil brzeg tacy.
— Masz… moze… ziemniaki? — wycharczal.
— Ziemniaki? Nie, szefuniu. Mam kielbaski w bulce.
Byc-moze-Rincewind znieruchomial. A potem zalal sie lzami.
— Kielbaska w buuulce! — zajeczal. — Kochana kielbaska w buuulce! Daj mi kielbaske w buuulceee!
Porwal z tacy trzy sztuki i probowal zjesc je rownoczesnie.
— Wielcy bogowie… — szepnal Ridcully.
Istota odbiegla, potykajac sie. Kawalki bulki i fragmenty produktow wieprzowych sypaly sie kaskada ze splatanej brody.
— Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby ktos zjadl az trzy kielbaski w bulce Gardla Dibblera i wygladal na tak zachwyconego — rzekl pierwszy prymus.
— Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby ktos zjadl az trzy kielbaski w bulce Gardla Dibblera i wygladal tak pionowo — stwierdzil dziekan.
— Jeszcze nie widzialem, zeby ktos zjadl cokolwiek od Gardla Dibblera i zdolal odejsc bez placenia — zauwazyl wykladowca run wspolczesnych.
Istota zataczala sie radosnie po placu, a lzy splywaly jej po twarzy. Kreta trajektoria dotarla w poblize wylotu zaulka, skad wyskoczyla jakas niewielka postac i z pewnymi klopotami uderzyla ja w tyl glowy.
Zjadacz kielbasek osunal sie na kolana.
— Au! — zwrocil sie do swiata jako takiego.
— Nie
— Mru-mru-mru-mru, panie Boggis — odpowiedzial chlopiec, wpatrujac sie w czubki swoich butow.
— Co takiego? Glosniej!
— Trzasniecie znad Ramienia, panie Boggis.
— To mialo byc Trzasniecie znad Ramienia? Cos takiego nazywasz Trzasnieciem znad Ramienia? To… przepraszam pana uprzejmie, postawimy pana na nogi, tylko chwila… O, to jest Trzasniecie znad Ramienia!
— Au! — krzyknela ofiara, po czym, ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych, dodala: — Cha, cha, cha, cha!
— A ty zrobiles cos takiego… przepraszam, ze sie narzucamy, szanowny panie, to potrwa najwyzej minutke… zrobiles tak…
— Au! Cha, cha cha, cha!
— Wszyscy sie przyjrzeli? Chodzcie no tu, stancie blizej…
Pol tuzina mlodych ludzi wyszlo z zaulka i utworzylo nierowny krag wokol pana Boggisa, pechowego studenta i ofiary, przypadkowego czlowieka, ktory zataczal sie wkolo, wydawal z siebie ciche „umf, umf, ale wciaz z jakiegos powodu wydawal sie niezwykle rozradowany.
— Sluchajcie uwaznie — rzekl pan Boggis tonem starego, doswiadczonego fachowca, ktory stara sie przekazac swa wiedze niewdziecznej potomnosci. — Kiedy z klasycznego wylotu zaulka sprawiacie klopot klientowi, wlasciwa procedura… Och, dzien dobry, panie Ridcully, nie zauwazylem pana.
Nadrektor przyjaznie skinal mu glowa.
— Nie chcielibysmy przeszkadzac, panie Boggis. Szkolenie Gildii Zlodziei, tak?
Boggis wzniosl oczy.
— Nie wiem, czego ich ucza w szkole — westchnal. — Nic tylko czytanie i pisanie, bez przerwy. Kiedy ja bylem takim dzieciakiem, w szkole uczylismy sie czegos pozytecznego. No dobrze… Ty, Wilkins, natychmiast przestan chichotac, twoja kolej, przepraszam na moment, drogi panie…
— Au!
— Nie
— Au!
— Czy ktos moze mi powiedziec, co Wilkins zrobil zle?
Boggis zaczal na Wilkinsie demonstrowac bardziej wyrafinowane frazy glownej perkusji. Tymczasem ofiara odczolgala sie, niezauwazona przez nikogo procz magow.
Podniosla sie chwiejnie i pobrnela przed siebie ulica. Poruszala sie jak zahipnotyzowana.
— On placze — zauwazyl dziekan.
— Nic dziwnego — powiedzial nadrektor. — Ale dlaczego rownoczesnie sie usmiecha?
— Zdziwniej i zdziwniej — stwierdzil pierwszy prymus.
Posiniaczona, a mozliwe ze i otruta postac skierowala sie na powrot do bramy Niewidocznego Uniwersytetu. Magowie szli za nia.
— Na pewno chodzilo ci o „dziwnie i coraz dziwniej”, prawda? A nawet wtedy nie ma to wlasciwie sensu.
Postac minela brame, ale tym razem chwiejnie przeszla przez korytarz do biblioteki.
Bibliotekarz juz czekal. Trzymal — z zadowolonym usmieszkiem na twarzy, a orangutany naprawde potrafia wyrazic zadowolenie — pognieciony kapelusz.
— Zadziwiajace — uznal Ridcully. — To prawda! Mag zawsze wroci po swoj kapelusz!