Postac chwycila kapelusz, eksmitowala kilka pajakow, odrzucila smetna imitacje z lisci i wcisnela go sobie na glowe.
Rincewind zamrugal, patrzac na zaskoczonych profesorow. Po raz pierwszy w glebi jego oczu blysnelo swiatelko, jak gdyby az do tej chwili funkcjonowal wylacznie dzieki odruchom.
— Tego… co przed chwila zjadlem?
— No… trzy sztuki najlepszych kielbasek Dibblera — odparl Ridcully. — Z tym ze kiedy mowie „najlepsze”, chodzi mi o „najbardziej typowe”, to chyba jasne?
— Rozumiem. A kto mnie uderzyl?
— Uczniowie Gildii Zlodziei na praktyce terenowej.
Rincewind mrugnal.
— To Ankh-Morpork, prawda?
— Tak.
— Tak myslalem. — Rincewind znow zamrugal, powoli. — No to — powiedzial, padajac na twarz — wrocilem.
Pan Hong puszczal latawca. Byla to czynnosc, ktora wykonywal w sposob doskonaly.
Pan Hong wszystko robil w sposob doskonaly. Jego akwarele byly doskonale. Poezje byly doskonale. Kiedy skladal arkusik papieru, doskonala byla kazda krawedz — tworcza, oryginalna i skonczenie doskonala. Pan Hong juz dawno zaprzestal pogoni za doskonaloscia, gdyz trzymal ja zakuta gdzies w lochu.
Pan Hong mial dwadziescia szesc lat, byl szczuply i przystojny. Nosil bardzo male, bardzo okragle okulary w stalowych oprawkach. Kiedy go opisywali, ludzie uzywali okreslenia „gladki” albo wrecz „sliski”[8]. Osiagnal przywodztwo jednego z najbardziej wplywowych rodow Imperium Agatejskiego dzieki nieustepliwym staraniom, calkowitej koncentracji umyslu i szesciu dobrze zrealizowanym skrytobojstwom. Ostatnia ofiara byl jego ojciec, ktory umieral szczesliwy, wiedzac, ze syn podtrzymuje rodzinna tradycje. Szlachetne rody szanowaly swych zmarlych przodkow i nie widzialy nic zlego w szybszym powiekszaniu ich grona.
A teraz jego latawiec — czarny, z wymalowana para wielkich oczu — zanurkowal z nieba. Hong starannie obliczyl kat; nie trzeba chyba dodawac, ze doskonale. Sznurek latawca, pokryty klejem i tluczonym szklem, przecial linki wspolzawodnikow, a ich latawce odfrunely, wirujac.
Widzowie zaklaskali uprzejmie. Ludzie z latwoscia odkrywali, ze oklaskiwanie pana Honga dowodzi rozsadku.
Hong oddal sznurek sluzacemu, uprzejmie skinal glowa pokonanym wspolzawodnikom i wszedl do namiotu.
Tam usiadl i spojrzal na swego goscia.
— Wyslalismy wiadomosc — poinformowal go przybysz. — Nikt nas nie widzial.
— Wrecz przeciwnie — poprawil go pan Hong. — Widzialo was dwudziestu ludzi. Czy wyobrazasz sobie, jak trudno jest straznikowi patrzec prosto przed siebie i niczego nie zauwazac, kiedy ktos sie przekrada w poblizu, robi tyle halasu, co cala armia, i jeszcze szepcze, zeby byc cicho? Szczerze powiem, ze twoi ludzie chyba nie maja rewolucyjnych talentow. Co ci sie stalo w reke?
— Albatros mnie dziobnal.
Hong usmiechnal sie. Przyszlo mu do glowy, ze ptak mogl wziac jego rozmowce za anchois, i nie bez powodu. Mial takie samo rybie spojrzenie.
— Nie rozumiem, panie — poskarzyl sie gosc, ktorego imie brzmialo Dwa Ogniste Ziola.
— To dobrze.
— Przeciez oni wierza w Wielkiego Magga, a ty chcesz, zeby tu przybyl?
— Alez oczywiscie. Mam swoich ludzi w… — probowal wymowic obce sylaby — …Ankh-Morep-Ork. Ten, ktorego tak naiwnie zwa Wielkim Maggusem, rzeczywiscie istnieje. Ale, moge ci to wyznac, znany jest ze swojej niekompetencji, tchorzliwosci i uleglosci. Sa wrecz przyslowiowe. Dlatego uznalem, ze Czerwona Armia powinna dostac wytesknionego przywodce, nie sadzisz? To… podniesie ich morale. — Usmiechnal sie znowu. — To polityka.
— Aha.
— A teraz odejdz.
Kiedy gosc wyszedl, pan Hong siegnal po ksiazke. Choc trudno byloby ja nazwac prawdziwa ksiazka: kartki papieru zwiazano sznurkiem, a tekst wpisano recznie. Hong czytal ja juz wiele razy, wciaz jednak go bawila — autor zdolal pomylic sie w tak wielu kwestiach.
Teraz, za kazdym razem, gdy konczyl strone, wyrywal ja i czytajac nastepna, starannie skladal arkusz w ksztalt chryzantemy.
— Wielki Mag — powiedzial glosno. — W samej rzeczy, bardzo wielki.
Rincewind sie przebudzil. Lezal w czystej poscieli i nikt nie mowil niczego w stylu „Przeszukajcie mu kieszenie”, co uznal za obiecujacy poczatek.
Nie otwieral oczu na wypadek, gdyby w poblizu znalazl sie ktos, kto — widzac, ze juz nie spi — postaralby sie utrudnic mu zycie.
Slyszal dyskusje podstarzalych meskich glosow.
— Pomijacie to, co najwazniejsze. Przeciez on ciagle jest zywy. Powtarzacie ciagle, jakie mial straszne te przygody, a jednak ciagle zyje.
— O co panu chodzi, nadrektorze? Przeciez jest caly w bliznach!
— To wlasnie mialem na mysli, dziekanie. A wiekszosc blizn ma na plecach. Zostawia klopoty za soba. Ktos tam na gorze chyba go lubi.
Rincewind skrzywil sie lekko. Od dawna zdawal sobie sprawe, ze ktos tam na gorze ma cos do niego. Nigdy by nie podejrzewal, ze chodzi o sympatie.
— Nie jest nawet prawdziwym magiem! Na egzaminach nigdy nie przekroczyl dwoch procent!
— Chyba sie ocknal — powiedzial ktos.
Rincewind poddal sie i otworzyl oczy. Pochylaly sie nad nim liczne brodate, mocno rumiane twarze.
— Jak sie czujesz, moj drogi? — spytala jedna z nich, a pod nia wysunela sie reka. — Jestem Ridcully, nadrektor. Jak sie czujesz?
— Wszystko zle sie skonczy — oznajmil spokojnie Rincewind.
— O co ci chodzi, moj drogi?
— Po prostu wiem. Wszystko pojdzie zle. Wydarzy sie cos potwornego. Tak wlasnie myslalem, ze to zbyt piekne, by moglo potrwac dluzej.
— Widzicie? — odezwal sie dziekan. — Setki nozek. Mowilem. Ale czy ktos mnie slucha?
— Nie probujcie nawet byc dla mnie mili — rzekl Rincewind. — Nie proponujcie winogron. Jeszcze nigdy nikomu nie bylem potrzebny do czegos przyjemnego.
Przez jego umysl przeplynely niewyrazne wspomnienia niedawnych wydarzen i doswiadczyl ulotnej chwili zalu, ze ziemniaki — choc w owej chwili zajmowaly poczesne miejsce w jego marzeniach — nie mialy podobnej pozycji w myslach tamtej mlodej damy. Zaczynal sobie jednak uswiadamiac, ze nikt, kto tak sie ubiera, nie mysli raczej o zadnej z roslin bulwiastych.
— No dobrze. — Westchnal. — Co teraz?
— Jak sie czujesz?
Rincewind potrzasnal glowa.
— To na nic — stwierdzil. — Nie znosze, kiedy ludzie sa dla mnie mili. To znaczy, ze zaraz stanie sie cos strasznego. Czy moglby pan krzyknac?
Ridcully mial juz tego dosyc.
— Wstawaj z lozka, ty paskudny leniuchu! I za mna, bo pozalujesz!
— O, tak juz lepiej. Od razu czuje sie jak w domu. Teraz przynajmniej wszystko jasne — stwierdzil smetnie