Mrowki biegaly pracowicie. Rzecz, ktora robi „ping!”, robila „ping!”.
Magowie stali z tylu. Gdy HEX pracowal z pelna szybkoscia, nie mieli nic innego do roboty; mogli tylko obserwowac rybki i od czasu do czasu oliwic tryby. Niekiedy rury iskrzyly sie oktarynowym blaskiem.
HEX rzucal zaklecia w tempie kilkuset na minute. Na tym polegal caly sekret. Czlowiek potrzebowal co najmniej godziny, by przygotowac zwyczajne zaklecie poszukujace. HEX potrafil robic to szybciej. Raz po raz, w calym okultystycznym morzu zarzucal sieci, by zlapac jedna sliska rybe.
Po dziewiecdziesieciu trzech minutach osiagnal to, co gronu profesorskiemu zabraloby kilka miesiecy.
— Widzicie, panowie? — Myslakowi drzal lekko glos, kiedy wyjmowal z pojemnika rzad klockow. — Mowilem, ze on sobie z tym poradzi.
— Kto to jest „on”? — zdziwil sie Ridcully.
— HEX.
— Maszyna? To chyba „ona”?
— Tak wlasnie powiedzialem, nadrektorze.
— Eee… tak.
Kolejna cecha ordyncow, jak zauwazyl Saveloy, byla ich zdolnosc do odpoczynku. Starcy posiadali kocia umiejetnosc nierobienia niczego, gdy nic nie bylo do roboty.
Naostrzyli miecze. Zjedli posilek — glownie wielkie kawaly miesa i cos w rodzaju owsianki dla Wscieklego Hamisha, ktoremu i tak prawie wszystko wycieklo z ust na brode. Gwarancje zdrowej zywnosci uzyskali, przybijajac kucharza do podlogi — za fartuch — i wieszajac nad nim ciezki topor na linie przerzuconej przez belke. Cohen, jedzac, trzymal drugi koniec liny.
Potem naostrzyli miecze jeszcze raz, z przyzwyczajenia. I… znieruchomieli.
Od czasu do czasu ktorys z nich pogwizdywal jakas melodyjke przez to, co pozostalo mu z zebow, albo skrobal szczeline ciala w poszukiwaniu szczegolnie nerwowej pchly. Glownie jednak siedzieli i wpatrywali sie w pustke.
Po dlugiej chwili odezwal sie Caleb:
— Wiecie, wszedzie juz bylem, ale nigdy na XXXX. Czasem tak sobie mysle, jak tam jest.
— Raz morze mnie tam wyrzucilo — powiedzial Vincent. — Dziwaczne miejsce. Paskudne od calej tej magii. Zyja tam bobry z dziobami i wielgachne szczury z dlugimi ogonami skacza dookola i boksuja sie ze soba. I wszedzie laza tacy czarni. Mowia, ze sa we snie. Ale sprytni. Wystarczy takiemu pokazac kawalek pustyni z zeschnietym drzewem, a on zaraz znajduje trzydaniowy obiad z owocami i orzechami na deser. Piwo tez maja niezle.
— Podoba mi sie.
Cisza zapadla na dluzej.
Wreszcie:
— Mam nadzieje, ze maja tu minstreli, co? Szkoda by bylo, jakbysmy tu zgineli i nikt nie zaspiewal o tym piesni.
— W takim wielkim miescie na pewno maja cale tlumy minstreli.
— No to nie ma problemu.
— Nie.
— Nie.
Znowu chwila milczenia.
— Co nie znaczy, ze zginiemy.
— Pewno. W moim wieku nie bede sie uczyl ginac, cha, cha.
Przerwa.
— Cohen…
— Co?
— Jestes jakos religijny?
— Wiesz, swego czasu obrabowalem mase swiatyn i zabilem sporo oblakanych kaplanow. Nie wiem, czy to sie liczy.
— A w co twoje plemie wierzy? Co czeka czlowieka po smierci w bitwie?
— No, takie wielkie tluste baby w skrzydlatych helmach zabieraja go do hal Io, gdzie sa walki, hulanki i zlopanie przez wiecznosc.
Cisza.
— Znaczy, naprawde przez wiecznosc?
— Chyba tak.
— Bo wiesz, zwykle czlowiek po czterech dniach nawet indyka ma dosyc.
— No dobra, a u ciebie w co wierza?
— Moim zdaniem odplywamy do piekla w lodzi zbudowanej z obcietych paznokci u nog. Czy cos w tym rodzaju.
Znowu chwila milczenia.
— Ale nie warto o tym gadac, bo przeciez nas dzisiaj nie zabija.
— Sam zaczales.
— Nie warto ginac, jak potem czekaja cie tylko jakies resztki miesa i plywanie w lodzi cuchnacej skarpetkami. Mam racje?
— Cha, cha.
Kolejna pauza.
— A w takim Klatchu to wierza, ze jak czlowiek prowadzil dobre zycie, w nagrode trafia do raju, gdzie jest mnostwo mlodych kobiet.
— Taka nagroda?
— Sam nie wiem. Moze kara. Ale pamietam, ze calymi dniami je sie sorbet.
— Ha! Jak bylem dzieckiem, robili jeszcze prawdziwy sorbet, w takich malych rurkach i z lukrecjowa slomka, zeby dalo sie wszystko wyssac. Teraz juz sie takich nie znajdzie. Ludzie stale sie gdzies spiesza.
— Ale i tak lepiej to brzmi niz zlopanie paznokci.
Znowu cisza.
— A wierzyles w te gadki, ze niby kazdy zabity wrog staje sie twoim sluga na tamtym swiecie?
— Bo ja wiem…
— Ilu zabiles?
— Co? Jakos tak… Moze ze dwa, trzy tysiace. Nie liczac krasnoludow i trolli, ma sie rozumiec.
— No to nie braknie ci kogos, zeby podal szczotke albo otwieral przed toba drzwi.
Cisza.
— Stanowczo nie zginiemy, co?
— Pewno.
— Znaczy sie, przewaga stu tysiecy do jednego… ha! Cala roznica to tylko kupa zer.
— Wlasnie.
— Wiecie, mezni towarzysze przy boku, silne ramie… Czego jeszcze mozna pragnac?
Cisza.
— Najchetniej jakiegos wulkanu.
Cisza.
— Wszyscy polegniemy, prawda?
— Tak.
Ordyncy spojrzeli po sobie.
— Ale, patrzac na to z jasniejszej strony, wciaz jestem krasnoludowi Fafie winien piecdziesiat dolarow za ten miecz — oswiadczyl Maly Willie. — Wychodzi na to, ze wygram na tym interesie.
Saveloy zwiesil glowe.