* * *

Mrowki biegaly pracowicie. Rzecz, ktora robi „ping!”, robila „ping!”.

Magowie stali z tylu. Gdy HEX pracowal z pelna szybkoscia, nie mieli nic innego do roboty; mogli tylko obserwowac rybki i od czasu do czasu oliwic tryby. Niekiedy rury iskrzyly sie oktarynowym blaskiem.

HEX rzucal zaklecia w tempie kilkuset na minute. Na tym polegal caly sekret. Czlowiek potrzebowal co najmniej godziny, by przygotowac zwyczajne zaklecie poszukujace. HEX potrafil robic to szybciej. Raz po raz, w calym okultystycznym morzu zarzucal sieci, by zlapac jedna sliska rybe.

Po dziewiecdziesieciu trzech minutach osiagnal to, co gronu profesorskiemu zabraloby kilka miesiecy.

— Widzicie, panowie? — Myslakowi drzal lekko glos, kiedy wyjmowal z pojemnika rzad klockow. — Mowilem, ze on sobie z tym poradzi.

— Kto to jest „on”? — zdziwil sie Ridcully.

— HEX.

— Maszyna? To chyba „ona”?

— Tak wlasnie powiedzialem, nadrektorze.

— Eee… tak.

* * *

Kolejna cecha ordyncow, jak zauwazyl Saveloy, byla ich zdolnosc do odpoczynku. Starcy posiadali kocia umiejetnosc nierobienia niczego, gdy nic nie bylo do roboty.

Naostrzyli miecze. Zjedli posilek — glownie wielkie kawaly miesa i cos w rodzaju owsianki dla Wscieklego Hamisha, ktoremu i tak prawie wszystko wycieklo z ust na brode. Gwarancje zdrowej zywnosci uzyskali, przybijajac kucharza do podlogi — za fartuch — i wieszajac nad nim ciezki topor na linie przerzuconej przez belke. Cohen, jedzac, trzymal drugi koniec liny.

Potem naostrzyli miecze jeszcze raz, z przyzwyczajenia. I… znieruchomieli.

Od czasu do czasu ktorys z nich pogwizdywal jakas melodyjke przez to, co pozostalo mu z zebow, albo skrobal szczeline ciala w poszukiwaniu szczegolnie nerwowej pchly. Glownie jednak siedzieli i wpatrywali sie w pustke.

Po dlugiej chwili odezwal sie Caleb:

— Wiecie, wszedzie juz bylem, ale nigdy na XXXX. Czasem tak sobie mysle, jak tam jest.

— Raz morze mnie tam wyrzucilo — powiedzial Vincent. — Dziwaczne miejsce. Paskudne od calej tej magii. Zyja tam bobry z dziobami i wielgachne szczury z dlugimi ogonami skacza dookola i boksuja sie ze soba. I wszedzie laza tacy czarni. Mowia, ze sa we snie. Ale sprytni. Wystarczy takiemu pokazac kawalek pustyni z zeschnietym drzewem, a on zaraz znajduje trzydaniowy obiad z owocami i orzechami na deser. Piwo tez maja niezle.

— Podoba mi sie.

Cisza zapadla na dluzej.

Wreszcie:

— Mam nadzieje, ze maja tu minstreli, co? Szkoda by bylo, jakbysmy tu zgineli i nikt nie zaspiewal o tym piesni.

— W takim wielkim miescie na pewno maja cale tlumy minstreli.

— No to nie ma problemu.

— Nie.

— Nie.

Znowu chwila milczenia.

— Co nie znaczy, ze zginiemy.

— Pewno. W moim wieku nie bede sie uczyl ginac, cha, cha.

Przerwa.

— Cohen…

— Co?

— Jestes jakos religijny?

— Wiesz, swego czasu obrabowalem mase swiatyn i zabilem sporo oblakanych kaplanow. Nie wiem, czy to sie liczy.

— A w co twoje plemie wierzy? Co czeka czlowieka po smierci w bitwie?

— No, takie wielkie tluste baby w skrzydlatych helmach zabieraja go do hal Io, gdzie sa walki, hulanki i zlopanie przez wiecznosc.

Cisza.

— Znaczy, naprawde przez wiecznosc?

— Chyba tak.

— Bo wiesz, zwykle czlowiek po czterech dniach nawet indyka ma dosyc.

— No dobra, a u ciebie w co wierza?

— Moim zdaniem odplywamy do piekla w lodzi zbudowanej z obcietych paznokci u nog. Czy cos w tym rodzaju.

Znowu chwila milczenia.

— Ale nie warto o tym gadac, bo przeciez nas dzisiaj nie zabija.

— Sam zaczales.

— Nie warto ginac, jak potem czekaja cie tylko jakies resztki miesa i plywanie w lodzi cuchnacej skarpetkami. Mam racje?

— Cha, cha.

Kolejna pauza.

— A w takim Klatchu to wierza, ze jak czlowiek prowadzil dobre zycie, w nagrode trafia do raju, gdzie jest mnostwo mlodych kobiet.

— Taka nagroda?

— Sam nie wiem. Moze kara. Ale pamietam, ze calymi dniami je sie sorbet.

— Ha! Jak bylem dzieckiem, robili jeszcze prawdziwy sorbet, w takich malych rurkach i z lukrecjowa slomka, zeby dalo sie wszystko wyssac. Teraz juz sie takich nie znajdzie. Ludzie stale sie gdzies spiesza.

— Ale i tak lepiej to brzmi niz zlopanie paznokci.

Znowu cisza.

— A wierzyles w te gadki, ze niby kazdy zabity wrog staje sie twoim sluga na tamtym swiecie?

— Bo ja wiem…

— Ilu zabiles?

— Co? Jakos tak… Moze ze dwa, trzy tysiace. Nie liczac krasnoludow i trolli, ma sie rozumiec.

— No to nie braknie ci kogos, zeby podal szczotke albo otwieral przed toba drzwi.

Cisza.

— Stanowczo nie zginiemy, co?

— Pewno.

— Znaczy sie, przewaga stu tysiecy do jednego… ha! Cala roznica to tylko kupa zer.

— Wlasnie.

— Wiecie, mezni towarzysze przy boku, silne ramie… Czego jeszcze mozna pragnac?

Cisza.

— Najchetniej jakiegos wulkanu.

Cisza.

— Wszyscy polegniemy, prawda?

— Tak.

Ordyncy spojrzeli po sobie.

— Ale, patrzac na to z jasniejszej strony, wciaz jestem krasnoludowi Fafie winien piecdziesiat dolarow za ten miecz — oswiadczyl Maly Willie. — Wychodzi na to, ze wygram na tym interesie.

Saveloy zwiesil glowe.

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату