— Tak mi przykro — powiedzial.
— Nie przejmuj sie — odparl Cohen.
Szary blask switu byl juz widoczny za zaslonami.
— Sluchajcie! — zawolal nagle Saveloy. — Przeciez nie musicie ginac. Mozemy… no, mozemy sie wymknac. Chocby znowu przez rure. Pewnie uda sie nawet przeniesc Hamisha. Ludzie przybywaja i wyjezdzaja przez caly czas. Na pewno zdolamy… opuscic… miasto… bez…
Umilkl. Zaden glos nie moglby przemawiac pod naporem tych spojrzen. Nawet Hamish patrzyl na niego ponuro, choc zwykle jego wzrok ogniskowal sie w jakims punkcie oddalonym o osiemdziesiat lat.
— Nie bedziemy uciekac.
— To nie ucieczka — tlumaczyl Saveloy. — To rozsadne wycofanie sie. Taktyka. Na bogow, to zwykly zdrowy rozsadek!
— Nie bedziemy uciekac.
— Przeciez nawet barbarzyncy umieja liczyc. A sami przyznaliscie, ze zginiecie.
— Nie bedziemy uciekac.
Cohen podszedl i poklepal Saveloya po ramieniu.
— Na tym polega bohaterowanie — wyjasnil. — Czy kto kiedy slyszal o uciekajacym bohaterze? Wszystkie te dzieciaki, co o nich opowiadales… wiesz, te, co mysla, ze jestesmy tylko bajka… Jak ci sie zdaje, uwierza, ze ucieklismy? No wlasnie. Nie, ten uklad nie przewiduje ucieczki. Uciekaniem niech sie zajmie kto inny.
— Zreszta — wtracil Truckle — gdzie nam sie trafi druga taka okazja? Szesciu przeciwko pieciu armiom! To pie… To fantastyczne! Nie mowimy tu o legendach! Moim zdaniem mamy niezle szanse na mitologie!
— Ale… wy… zginiecie.
— Och, to element calej sytuacji, przyznaje. Istotny element. Pomysl, jak odejdziemy!
Saveloy patrzyl na nich i z wolna uswiadamial sobie, ze mowia innym jezykiem w innym swiecie. Do tego swiata nie mial klucza ani mapy. Mogl ich uczyc noszenia dziwacznych spodni i poslugiwania sie pieniedzmi, ale cos w ich duszach pozostawalo niezmienione.
— Czy nauczyciele ida po smierci w jakies specjalne miejsce? — zainteresowal sie Cohen.
— Nie sadze — odparl posepnie Saveloy.
Przez chwile zastanawial sie, czy naprawde istnieja Wielkie Ferie w niebie. Nie wydawalo sie to prawdopodobne. Na pewno beda jakies prace do oceny.
— Cokolwiek by sie stalo, kiedy juz umrzesz i bedziesz mial ochote na dobra hulanke, mozesz do nas zajrzec — zapewnil Cohen. — Mielismy niezla zabawe, a to najwazniejsze. No i czegos sie nauczylismy. Prawda, chlopaki?
Zabrzmial ogolny pomruk aprobaty.
— Niesamowite, te wszystkie trudne slowa.
— I to kupowanie rzeczy.
— I stosunki towarzyskie, he, he… Przepraszam.
— Co?
— Szkoda, ze sie nie udalo, ale ja tam nigdy nie lubilem planowac — wyznal Cohen.
Saveloy wstal.
— Przylacze sie do was — rzekl.
— Niby jak? W bitwie?
— Tak.
— A umiesz walczyc mieczem? — zapytal Truckle.
— Eee… nie.
— No to straciles cale zycie.
Saveloy byl urazony.
— Przypuszczam, ze po drodze zalapie, o co w tym chodzi.
— Zalapiesz? Przeciez to miecz!
— Tak, ale… jak czlowiek jest nauczycielem, musi szybko sie uczyc. — Saveloy usmiechnal sie nerwowo. — Kiedys przez jeden okres wykladalem alchemie praktyczna, gdy pan Schizma byl na zwolnieniu, bo wysadzil sie w powietrze. A nigdy wczesniej nie widzialem kolby.
— Trzymaj. — Maly Willie podal nauczycielowi zapasowy miecz.
Saveloy zwazyl go w dloni.
— Hm… mam nadzieje, ze jest do niego jakas instrukcja obslugi czy cos?
— Instrukcja? Nie. Trzymasz za tepy koniec, a tym ostrym dzgasz ludzi.
— Naprawde? To calkiem proste. Myslalem, ze bedzie trudniejsze.
— Jestes pewien, ze chcesz isc z nami? — spytal Cohen.
Saveloy stanowczo kiwnal glowa.
— Absolutnie. Bardzo watpie, czy przezyje, jesli przegracie, i… no coz, wydaje mi sie, ze bohaterowie trafiaja do nieba wyzszej klasy. Podejrzewam tez, musze dodac, ze i zycie prowadza wyzszej klasy. Naprawde nie wiem, gdzie ida po smierci nauczyciele, ale mam straszliwe przeczucie, ze pelno tam ludzi od wychowania fizycznego.
— Troche sie tylko boje, czy dasz rade wpasc w porzadny szal bitewny — wyjasnil Cohen. — Czy zdarzylo ci sie kiedys, ze zobaczyles czerwona mgle, a po przebudzeniu odkryles, ze zagryzles dwudziestu ludzi?
— Dawniej uwazano mnie za popedliwego, kiedy uczniowie za bardzo halasowali na lekcji. I mialem niezle oko w rzucie kreda.
— A co z toba, poborco?
Szesc Dobroczynnych Wiatrow cofnal sie pospiesznie.
— Ja… chyba raczej jestem stworzony do podkopywania systemu od wewnatrz.
— W porzadku. — Cohen spojrzal na pozostalych. — Nigdy dotad nie probowalem takiej oficjalnej wojny — powiedzial. — Ktos wie, jak to sie robi?
— Mysle, ze po prostu stajecie w szeregu naprzeciw siebie i ruszacie do ataku — odparl Saveloy.
— Wydaje sie calkiem latwe. No dobrze, ruszamy.
Pomaszerowali, czy tez — w jednym przypadku — potoczyli sie lub — w drugim przypadku, Saveloya — pobiegli lekkim truchtem. Poborca wlokl sie za nimi.
— Panie Saveloy! — zawolal. — Przeciez pan wie, co sie stanie! Czy pan postradal zmysly?
— Tak — przyznal nauczyciel. — Ale chyba znalazlem lepsze.
Usmiechnal sie do siebie. Cale jego zycie do tej chwili wydawalo sie bardzo skomplikowane. Byly w nim plany zajec, listy obecnosci, cale kosze rzeczy, ktore musial robic, i takich, ktorych robic nie powinien. Toczylo sie po kretym torze, gdy staral sie jakos omijac te przeszkody. A teraz nagle wszystko stalo sie proste. Trzymasz za jeden koniec, a drugim dzgasz ludzi. Cale zycie mozna przezyc, trzymajac sie takiej maksymy. Potem zas bardzo ciekawy tamten swiat…
— Trzymaj, tez ci sie przyda — powiedzial Caleb, wciskajac mu cos w reke, kiedy zatrzymali sie w szarym brzasku. — To tarcza.
— Aha. Zeby sie nia oslaniac, tak?
— Jak bedziesz naprawde potrzebowal, wgryz sie w krawedz.
— Tak, slyszalem o tym — pochwalil sie Saveloy. — To wtedy, kiedy ogarnia szal bitewny?
— Mozliwe, mozliwe — zgodzil sie Caleb. — Dlatego wielu wojownikow tak robi. Ale ja osobiscie gryze brzeg tarczy, bo jest zrobiony z czekolady.
— Z czekolady?
— W czasie bitwy nigdy nie mozna porzadnie zjesc.
Oto ja, myslal Saveloy, maszeruje ulica z bohaterami. To wielcy wo…
— Jakbys nie wiedzial, co robic, zdejmij ubranie — radzil Caleb.
— Po co?
— To oznaka solidnego szalu bitewnego. Przeraza wrogow jak diabli. Jesli ktos zacznie sie smiac, dzgnij go.
Cos sie poruszylo wsrod kocow na wozku.
— Co?
— Powiedzialem DZGNIJ GO, Hamish.