Hamish zamachal reka. Wygladala jak kosc obciagnieta skora i byla wyraznie zbyt chuda, by utrzymac topor, ktory jednak trzymala.
— Zgadza sie! Prosto w nagety!
Saveloy szturchnal Caleba.
— Powinienem to wszystko notowac — stwierdzil. — Gdzie wlasciwie sa te nagety?
— To niewielki lancuch gorski w poblizu Osi.
— Fascynujace.
Obywatele Hunghung zebrali sie na murach miasta. Niecodziennie przeciez trafia sie taka bitwa.
Pracujac lokciami i kolanami, Rincewind przeciskal sie miedzy ludzmi, az dotarl do kadry, ktora zdolala zajac najlepsze miejsca nad glowna brama.
— Po co tu jeszcze siedzicie? — zapytal. — Moglibyscie juz byc cale mile stad.
— Chcemy zobaczyc, co sie stanie, oczywiscie — odparl Dwukwiat.
Okulary blyszczaly mu podnieceniem.
— Ja wiem, co sie stanie! Orda bedzie natychmiast wybita! A czego sie wlasciwie spodziewacie?
— Ale zapominasz o niewidzialnych wampirzych upiorach.
Rincewind spojrzal na niego zdumiony.
— O czym?
— To ich tajna armia. Slyszalem, ze my tez mamy swoje. Bedzie ciekawie.
— Dwukwiat, nie ma zadnych niewidzialnych wampirzych upiorow.
— Jasne, wszyscy tylko zaprzeczaja — wtracila Kwiat Lotosu. — Czyli musi w tym byc ziarno prawdy.
— Przeciez sam je wymyslilem!
— Zapewne wierzysz, ze je wymysliles — rzekl Dwukwiat. — Ale mozesz byc tylko pionkiem w rekach Losu.
— Posluchaj, nie ma zadnych…
— Ten sam dawny Rincewind… — Dwukwiat usmiechnal sie poblazliwie. — Zawsze i w kazdej sprawie byles takim czarnowidzem, ale wszystko jakos dobrze sie konczylo.
— Nie ma upiorow, nie ma zadnego magicznego wojska — upieral sie Rincewind. — Jest tylko…
— Kiedy siedmiu ludzi staje do walki z armia sto tysiecy razy liczniejsza, moze sie to skonczyc tylko w jeden sposob.
— Wlasnie. Ciesze sie, ze nabrales rozumu.
— Zwycieza — stwierdzil Dwukwiat. — W przeciwnym razie swiat nie funkcjonowalby prawidlowo.
— Wygladasz na wyksztalcona. — Rincewind zwrocil sie do Motyl. — Wytlumacz mu, dlaczego jest w bledzie. To z powodu takiego niewielkiego wynalazku, jakiego uzywamy w naszym kraju. Nie wiem, czy tutaj o nim slyszeliscie. Nazywa sie matematyka.
Dziewczyna usmiechnela sie tylko.
— Nie wierzysz mi, prawda? — stwierdzil spokojnie Rincewind. — Jestes taka sama jak on. Wyobrazacie sobie, ze co to jest? Homeopatyczna wojna? Im mniej ludzi masz po swojej stronie, tym wieksza jest szansa na zwyciestwo? To tak nie dziala. Chcialbym, zeby tak bylo, ale nie jest. Nie zdarzaja sie zadziwiajace szczesliwe zbiegi okolicznosci, nie ma magicznych rozwiazan, a dobrzy nie wygrywaja dlatego, ze sa mali i dzielni. — Z irytacja machnal na cos reka.
— Ty zawsze przezywales — przypomnial mu Dwukwiat. — Mielismy niezwykle przygody, a ty zawsze przezywales.
— To tylko przypadek. — I nadal przezywasz.
— Bezpiecznie wydostales nas z wiezienia — dodala Kwiat Lotosu.
— To zwykly zbieg oko… Uciekaj stad!
Motyl odfrunal od jego reki.
— Paskudztwo — mruknal Rincewind. — Ja stad znikam — powiedzial glosno. — Nie moge zostac i patrzec. Mam sprawy do zalatwienia. Poza tym wydaje mi sie, ze zaraz potem zaczna mnie szukac niedobrzy ludzie.
Zdal sobie sprawe z lez lsniacych w oczach Kwiatu Lotosu.
— My… sadzilismy, ze cos zrobisz — szepnela.
— Ja? Niczego nie moge zrobic! A juz zwlaszcza niczego magicznego! Jestem z tego znany. Nie powinniscie wierzyc, ze Wielcy Magowie rozwiaza wasze problemy, bo nie ma takich i nie rozwiazuja, a ja wiem o tym najlepiej, bo wcale nie jestem jednym z nich!
Cofnal sie.
— Dlaczego zawsze mnie cos takiego spotyka? Pilnuje swoich spraw, ale ni z tego, ni z owego wszystko sie komplikuje, nagle ludzie polegaja na mnie i powtarzaja: „Och, Rincewindzie, co z tym zrobisz?”. Otoz synus pani Rincewindowej, jesli byla pania Rincewindowa naturalnie, nie ma zamiaru nic robic! Jasne? Sami musicie sobie radzic! Zadna tajemna magiczna armia nie… Czy moglibyscie przestac tak mi sie przygladac? Nie wiem, czemu niby to ma byc moja wina! Mam inne sprawy! To nie moj interes!
A potem odwrocil sie i pobiegl.
Nikt w tlumie nie zwrocil na niego uwagi.
Ulice byly opustoszale — wedlug standardow Hunghung, co oznacza, ze czasami dalo sie zobaczyc bruk. Rincewind przeciskal sie i przepychal uliczkami najblizszymi muru, wypatrujac jakiejs bramy ze straznikami zbyt zajetymi, by stawiali pytania.
Za soba uslyszal kroki.
— Sluchajcie — powiedzial, odwracajac sie. — Mowilem przeciez, ze mozecie sobie…
To byl Bagaz. Udalo mu sie wygladac na nieco zawstydzonego.
— Aha, wreszcie sie zjawiamy, co? — rzucil zlosliwie Rincewind. — Coz to sie stalo z tym wszedzie- podazam-za-swoim-panem?
Bagaz przestepowal z nogi na noge. Z bocznej uliczki wynurzyla sie troche wieksza i o wiele bardziej ozdobna jego wersja. Jej wieko bylo intarsjowane kosztownym drewnem, a stopy, jak wydalo sie Rincewindowi, miala bardziej filigranowe od stop Bagazu z odciskami i zrogowacialymi paznokciami. Poza tym miala tez pomalowane paznokcie.
— Aha — mruknal. — No tak. Cos podobnego. Coz, rozumiem chyba. Naprawde? Znaczy… tak. No dobrze. Chodzmy.
Dotarl do konca uliczki i skrecil. Bagaz stukal delikatnie w wiekszy kufer, popychajac go w slad za magiem.
Osobiste doswiadczenia seksualne Rincewinda nie byly zbyt rozlegle, ale ogladal odpowiednie diagramy. Nie mial jednak pojecia, jak moglyby sie stosowac do akcesoriow podroznych. Czy mowily cos w rodzaju: „Ale szkatula” albo „Patrz, jakie zawiasiki ida”?
Jesli juz o tym mowa, to nie mial zadnych powodow, by przypuszczac, ze jego Bagaz jest samcem. Owszem, posiadal mordercza nature, ale nie roznil sie pod tym wzgledem od wielu znanych Rincewindowi kobiet, ktore zreszta w wyniku spotkania z nim zdradzaly czesto jeszcze silniejsze mordercze zapedy. Sklonnosc do przemocy, jak slyszal, jest uniseksualna. Nie bardzo wiedzial, czym jest uniseks, ale podejrzewal, ze chodzi o to, czego normalnie doswiadczal.
Przed soba zauwazyl niewielka brame. Wydawala sie niestrzezona.
Mimo leku przeszedl przez nia i powstrzymal sie od ruszenia biegiem. Wladze zawsze dostrzegaly biegnacego czlowieka. Pora, zeby zaczac uciekac, nastepuje w okolicy „e” w: „Hej, ty!”.
Nikt nie zwracal na niego uwagi. Ludzie zebrani na murze cala uwage zarezerwowali dla wojska.
— Patrzcie sobie — rzekl z gorycza, zwracajac sie do wszechswiata w ogolnosci. — To glupie. Gdyby walczylo siedmiu przeciwko siedemdziesieciu, kazdy by wiedzial, kto przegra. A ze to siedmiu przeciwko siedmiuset tysiacom, nikt jakos nie jest przekonany. Tak jakby liczby juz nic nie znaczyly. Ale dlaczego niby akurat ja mam cos na to poradzic? Przeciez nawet nie znam tego goscia za dobrze. Owszem, uratowal mi zycie pare razy, ale to jeszcze nie powod, zeby ginac straszna smiercia, bo on nie umie liczyc. Wiec mozecie przestac tak sie na mnie gapic.
Bagaz cofnal sie odrobine. Inny Bagaz…