usmiechal.
— A skad ludzie wiedza, ze smoki blyskawic sie gniewaja? — zapytal. — Moze to oznaka radosci?
— Nie przy takim kolorze nieba — odparl pan Tang. — To nie jest pomyslny kolor dla nieba. Takie niebo jak to zwiastuje.
— A coz takiego zwiastuje, jesli wolno spytac?
— Po prostu ogolnie zwiastuje.
— Wiem, o co tu chodzi — rzucil pan Hong z irytacja. — Boicie sie walczyc z siedmioma staruszkami, prawda?
— Ludzie mowia, ze to legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Medrcow — wyjasnil pan Fang. Sprobowal sie usmiechnac. — Wiesz, panie, jacy sa zabobonni…
— Jakich Siedmiu Medrcow? — zdziwil sie pan Hong. — Wyjatkowo dobrze znam historie swiata i nie ma tam zadnych legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Medrcow.
— Ehm… jeszcze nie — przyznal pan Fang. — Uhm… ale… w taki dzien jak dzisiaj… Moze legendy musza sie kiedys zaczynac…
— To barbarzyncy! O bogowie! Siedmiu ludzi. Czy mam wierzyc, ze boimy sie siedmiu ludzi?
— Jest w tym cos niedobrego — wtracil pan McSweeney. — Tak mowia zolnierze — dodal szybko.
— Oglosiliscie proklamacje o naszej niebianskiej armii duchow? Wszyscy?
Wodzowie starali sie unikac jego wzroku.
— No… tak — potwierdzil pan Fang.
— Na pewno poprawila morale.
— No… niezupelnie…
— Co chcesz przez to powiedziec, czlowieku?
— Tego… wielu zolnierzy zdezerterowalo. Hm… powtarzali, ze cudzoziemskie upiory to wystarczajace nieszczescie, ale…
— Ale co?
— To zolnierze, panie Hong — przypomnial surowo pan Tang.
— Wszyscy znali ludzi, ktorych woleliby juz nie spotykac. A pan nie?
Na ulamek sekundy cos jakby sugestia skurczu wykrzywila policzek pana Honga. Minela natychmiast, ale ci, ktorzy patrzyli, zauwazyli. Na slynnej niewzruszonej powloce pana Honga pojawilo sie pekniecie.
— I co pan zrobi, panie Tang? Pozwoli tym bezczelnym barbarzyncom odejsc?
— Alez skad! Jednak… nie trzeba calej armii przeciwko siedmiu ludziom. Siedmiu bardzo starym ludziom. Wiesniacy mowia…
Glos pana Honga wzniosl sie odrobine wyzej.
— Powiedzze wreszcie, czlowieku, ktory slucha wiesniakow. W koncu moze sie dowiemy, co mowia o tych glupich i zuchwalych starcach?
— Otoz o to wlasnie chodzi, panie Hong. Mowia: Jesli sa tak glupi i tak zuchwali, to… jakim cudem zdolali dozyc takiego wieku?
— Szczescie!
To nie bylo wlasciwe slowo. Nawet pan Hong zdal sobie z tego sprawe. Nie szczedzil trudu i mak — zwykle trudu i mak innych osob — by wypelnic zycie pewnoscia. Wiedzial jednak, ze inni wierza w szczescie. Te slabosc zwykle z przyjemnoscia wykorzystywal. A teraz szczescie samo usiadlo mu przed nosem.
— Nic w sztuce wojennej nie poucza nas, jak piec armii powinno atakowac siedmiu starcow — przypomnial pan Tang. — Czy sa upiorami, czy nie. A to dlatego, panie Hong, ze nikt jeszcze nie pomyslal, by cos takiego bylo mozliwe.
— Jesli sie boicie, rusze na nich tylko z moimi dwustu piecdziesiecioma tysiacami ludzi.
— Nie boje sie — zapewnil pan Tang. — Jestem zawstydzony.
— Kazdy z nich uzbrojony w dwa miecze — ciagnal pan Hong, nie zwracajac na niego uwagi. — I wtedy zobaczymy, jak bardzo sprzyja szczescie tym… medrcom. Poniewaz, moi panowie, ja musze miec szczescie tylko raz. Oni musieliby miec szczescie cwierc miliona razy.
Opuscil przylbice.
— Macie dzisiaj szczescie, panowie?
Pozostali czterej wodzowie unikali swego wzroku.
Pan Hong zauwazyl ich pelne rezygnacji milczenie.
— Dobrze wiec — rzekl. — Niech zabrzmia gongi i wystrzela sztuczne ognie… by zagwarantowac nam szczescie, naturalnie.
W armiach Imperium wystepowaly liczne stopnie, niektore calkiem nieprzetlumaczalne. Trzy Rozowe Swinki i Piec Bialych Klow byli mniej wiecej szeregowcami. Nie dlatego ze mieli sklonnosc do ludowych zabaw, gdzie dlugie szeregi tancerzy tupia do rytmu.
Byli szeregowcami, bo takich jak oni armia miala wielu. Tak wielu, ze nawet muly byly wyzsze stopniem — poniewaz nielatwo jest znalezc dobrego mula, a takich ludzi, jak Rozowe Swinki i Biale Kly, mozna spotkac w kazdym wojsku, zwykle tam, gdzie jakas latryna wymaga czyszczenia.
Byli tak nieznaczacy, ze uznali, iz atakowanie ich byloby dla cudzoziemskiego krwiozerczego upiora zwykla strata czasu. Uczciwiej byloby, skoro przybyl tu z tak daleka, dac mu szanse okrutnego zamordowania kogos wyzszego ranga.
Zatem uprzejmie opuscili oboz tuz przed switem, a teraz sie ukrywali. Oczywiscie, gdyby armii zagrozilo zwyciestwo, zawsze mogli opuscic teren pozaobozowy. Niewielka istniala szansa, ze w ogolnym podnieceniu ktos zauwazy ich nieobecnosc. Zreszta nabrali sporego doswiadczenia w pojawianiu sie na polach bitew na czas, by wraz z innymi swietowac zwyciestwo. Teraz lezeli wiec wsrod wysokich traw i obserwowali manewrujace wojska.
Z tej wysokosci wojna robila spore wrazenie. Armia jednej strony byla tak mala, ze prawie niewidoczna. Oczywiscie, jesli wziac pod uwage bardzo stanowcze zaprzeczenia z ostatniej nocy, byla wrecz niewidzialna i dlatego niewidoczna.
Wlasnie wysokosc ich pozycji sprawila, ze pierwsi zauwazyli pierscien wokol nieba.
Unosil sie tuz nad burzowa sciana chmur ponad horyzontem. Tam, gdzie trafialy go przypadkowe promienie slonca, lsnil zlociscie, gdzie indziej byl zwyczajnie zolty. Ale biegl dookola bez zadnej przerwy, cienki jak nic.
— Smieszna chmura — zauwazyl Biale Kly.
— Faktycznie — zgodzil sie Rozowe Swinki. — Co z tego?
Prowadzac te dyskusje, popijali ryzowe wino z nieduzej flaszki, od ktorej Biale Kly uwolnil noca nic niepodejrzewajacego towarzysza. Nagle uslyszeli jek.
— Ooooooch…
Wino stanelo im w gardlach.
— Slyszales? — spytal Rozowe Swinki.
— Znaczy to…
— Oooooch…
— Wlasnie!
Obejrzeli sie bardzo powoli.
Cos wysunelo sie z rowu za nimi. Mialo w przyblizeniu humanoidalny ksztalt i ociekalo czerwonym blotem. Z ust wydobywaly sie dziwne odglosy.
— Ooooch, szlag!
Rozowe Swinki chwycil Biale Kly za ramie.
— To niewidzialny krwiozerczy upior! — Ale ja go widze!
Rozowe Swinki obejrzal sie szybko.
— To Czerwona Armia! Wychodzi z ziemi, tak jak zawsze opowiadali!
Biale Kly, ktory posiadal o kilka szarych komorek wiecej od kolegi, a co wazniejsze, wypil dopiero drugi kubek wina, przyjrzal sie dokladniej.
— To moze byc calkiem normalny czlowiek, tylko unurzany w blocie — stwierdzil. Podniosl glos. — Hej,