ty!
Postac odwrocila sie i sprobowala uciekac.
Rozowe Swinki szturchnal kolege w bok.
— To ktos z naszych?
— A wyglada na takiego?
— Gonmy go!
— Po co?
— Bo ucieka!
— To niech sobie ucieka.
— Moze ma pieniadze. A zreszta po co wlasciwie ucieka?
Rincewind zjechal do kolejnego rowu. Co za pech! Zolnierze powinni byc na polu walki. Gdzie sie podzial honor, obowiazek i cala reszta?
Dno rowu pokrywala nadgnila trawa i mech.
Rincewind stanal i nasluchiwal glosow scigajacych.
Bylo duszno. Calkiem jakby nadchodzaca burza pchala przed soba caly zar, zmieniajac rownine wokol Hunghung w rozgrzany piekarnik.
Nagle grunt zatrzeszczal i osunal sie.
Nad brzegiem rowu pojawily sie twarze dezerterow.
Znow zatrzeszczalo i ziemia osunela sie o nastepny cal czy dwa. Rincewind nie smial nawet odetchnac w obawie, ze dodatkowa waga powietrza uczyni go zbyt ciezkim. Bylo tez jasne, ze najmniejsze poruszenie, na przyklad skok, moze tylko pogorszyc sytuacje.
Bardzo ostroznie spojrzal w dol.
Martwy mech rozstapil sie i Rincewind stal na czyms, co wygladalo jak zagrzebana w ziemi drewniana belka. Jednak osypujacy sie wokol niej grunt sugerowal pusta przestrzen pod spodem.
Ten grunt zreszta ustapi chyba lada mo…
Rincewind rzucil sie do przodu. Dno rowu zapadlo sie i teraz, zamiast stac na lamiacym sie z wolna bloku drewna, wisial, trzymajac sie czegos, co wydawalo sie druga zasypana belka. Oceniajac na dotyk, byla tak samo sprochniala jak pierwsza.
W dodatku — moze dla towarzystwa — takze sie zapadala.
A potem znieruchomiala nagle.
Twarze zolnierzy zniknely, kiedy brzegi rowu zaczely sie osuwac. Ziemia i kamyki sypaly sie obok Rincewinda. Bebnily o jego buty i spadaly dalej.
Wyczuwal — jako ekspert w takich sprawach — ze wisi nad glebia. Z jego punktu widzenia wisial tez na wysokosci.
Belka znowu sie poruszyla.
Sytuacja, w ocenie Rincewinda, dopuszczala dwa rozwiazania. Mogl puscic belke i runac w ciemnosc na spotkanie nieznanego losu albo trzymac sie, dopoki belka sie nie zapadnie, i wtedy dopiero runac w ciemnosc na spotkanie nieznanego losu.
I nagle, ku swej radosci, odkryl trzecie. Czubkiem buta dotknal czegos, niewazne czego, moze korzenia albo wystajacego kamienia. To cos przejelo czesc jego ciezaru — przynajmniej tyle, ze osiagnal chwiejna rownowage: nie byl calkiem bezpieczny, ale i nie calkiem spadal. Oczywiscie, to tylko rozwiazanie chwilowe, ale zawsze uwazal, ze zycie jest ciagiem nastepujacych po sobie chwilowych rozwiazan.
Jasnozolty motyl z ciekawym deseniem na skrzydelkach przefrunal wzdluz rowu i usiadl na jedynej dostepnej plamie koloru, ktora okazala sie kapeluszem maga.
Belka ustapila odrobine.
— Fruwaj stad! — powiedzial Rincewind, starajac sie nie uzywac ciezkich przeklenstw. — Uciekaj!
Motyl zlozyl skrzydelka i zaczal grzac sie w sloncu.
Rincewind zwinal wargi i sprobowal dmuchnac sobie w nozdrza.
Zaskoczony motyl wzlecial w powietrze…
— No… — odetchnal Rincewind.
…i instynktownie reagujac na zagrozenie, zamachal skrzydelkami o tak, a potem tak.
Krzewy zaszelescily. A sciana chmur na niebie wygiela sie w niezwykle formy.
Uformowala sie jeszcze jedna chmura, wielkosci mniej wiecej rozzloszczonego szarego balonika. Zaczal padac deszcz. Nie deszcz ogolny, ale deszcz konkretny. Padal konkretnie na te stope kwadratowa gruntu, ktora zawierala w sobie maga. A dokladniej na jego kapelusz.
Bardzo mala blyskawica trafila Rincewinda w nos.
— Aha! Mamy tu… — Rozowe Swinki, zagladajac do rowu, zawahal sie przez moment, nim podjal z namyslem: — …glowe w dziurze… a nad nia bardzo mala ulewe.
Wtedy przyszlo mu na mysl, ze z ulewa czy bez, nic go nie powstrzyma przed odcieciem istotnych fragmentow bylego uciekiniera. Jedynym dostepnym istotnym fragmentem byla glowa, ale to mu nie przeszkadzalo.
Wlasnie w tej chwili kapelusz Rincewinda dostatecznie juz nasiakl wilgocia i przegnile drewno nie wytrzymalo obciazenia. Rincewind runal w ciemnosc na spotkanie nieznanego losu.
Bylo calkiem ciemno.
Odbieral bolesne wrazenie chaosu, tuneli i osuwajacej sie ziemi. Zalozyl… a przynajmniej ta czesc jego umyslu, ktora nie chlipala ze strachu, zalozyla, ze ziemia zapadla sie pod nim, i wpadl do jakiejs groty. Grota. To wazne slowo. Znalazl sie w grocie. Wyciagnal reke — bardzo ostroznie, na wypadek gdyby czegos dotknal — i staral sie czegos dotknac.
Trafil na prosta krawedz. Prowadzila do dwoch innych krawedzi rozchodzacych sie pod katami prostymi. Zatem… to oznaczalo blok.
Ciemnosc wciaz byla niczym duszny, aksamitny calun.
Z obecnosci bloku kamienia wynika, ze istnieje tez inne wejscie do groty — normalne wejscie. W tej chwili gwardzisci pewnie biegna w jego strone.
Moze Bagaz biegnie z kolei w ich strone. Ostatnio zachowywal sie dziwnie, to pewne. Chyba lepiej, ze go tu nie ma. Chyba…
Rincewind poklepal sie po kieszeniach, powtarzajac mantre, jaka nawet niemagowie przywoluja, by znalezc zapalki, czyli szeptal rozpaczliwie pod nosem:
— Zapalki, zapalki, zapalki…
Znalazl kilka i nerwowo potarl jedna o paznokiec.
— Au!
Dymiacy zolty plomyk nie oswietlil niczego poza dlonia Rincewinda i kawalkiem jego rekawa.
Rincewind przeszedl kilka krokow, nim zapalka sparzyla mu palce. Kiedy zgasla, pozostawila niebieskie kregi w czarnym polu widzenia.
Nie slyszal tupotu scigajacych go stop. W ogole nic nie slyszal. W teorii powinna gdzies kapac woda, ale powietrze wydawalo sie dosc suche.
Siegnal po kolejna zapalke, ale tym razem podniosl ja jak najwyzej i wytezyl wzrok.
Usmiechnal sie do niego siedmiostopowy zolnierz.
Cohen spojrzal znowu.
— Lada chwila lunie — stwierdzil. — Popatrzcie tylko na niebo.
W masie chmur pojawialy sie sugestie fioletu i czerwieni, od czasu do czasu zas jasniejsza plama