No wiec dotarlem tu bez klopotow i zatrzymalem sie, przy [Kogudziobnej 109, Mroki, Ankh- Morpork]. Wszystko dobrze. Mam dobra posade pracuye, dla [p. G.S.P. Dibblera, przedsiebiorcy handlowego] i bede yuz niedlugo zarabial duzo pieniedzy. Pamietam wszyskie wasze dobre porady, nie piye, w barach i sie nie zadaye ze Trollami. No i to hyba tyle, musze izc, mam nadzieye, ze niedlugo znof zobaczem was i [Emelic], wasz kochayacy syn
…ktory zwykle chwial sie nieco, kiedy dyktowal. To bylo latwo zarobione dwadziescia pensow, a w ramach uslugi dodatkowej William starannie dobieral ortografie, by odpowiadala klientowi, i pozwalal wybierac wlasna interpunkcje.
Tego konkretnego wieczoru, kiedy deszcz ze sniegiem splywal rynnami na zewnatrz jego kwatery, William siedzial w malutkim gabinecie nad Gildia Iluzjonistow i pisal starannie, nieuwaznie sluchajac smetnego, ale skrupulatnego katechizmu przyszlych iluzjonistow z kursu wieczorowego, odbywajacego sie w sali na dole.
— …uwazajcie. Gotowi? Dobrze. Jajko. Kieliszek…
— Jajko. Kieliszek — powtarzala apatycznie klasa.
— …Kieliszek. Jajko…
— Kieliszek. Jajko.
— …Magiczne slowo…
— Magiczne slowo…
— Fazammm. I gotowe. Ahahahahaha…
— Faz-ammm. I gotowe. Aha-ha-ha-ha-ha…
William siegnal po nastepna kartke, zaostrzyl swieze pioro, przez chwile wpatrywal sie w sciane, po czym napisal, co nastepuje:
Zawsze lubil konczyc swoje listy jakims weselszym akcentem.
Siegnal po klocek bukszpanu, zapalil druga swiece i ulozyl list na drewnie tekstem w dol. Szybkie potarcie wypukla strona lyzki przenioslo atrament na drewno, a trzydziesci dolarow oraz dosc fig, zeby czlowieka powaznie zemdlilo, staly sie pewne jak w banku.
Jeszcze dzis wieczorem podrzuci to do pana Cripslocka, a kopie odbierze jutro po spokojnym lunchu. Przy odrobinie szczescia w polowie tygodnia powinny juz byc wyslane.
William wlozyl plaszcz, owinal drewno w nawoskowany papier i wyszedl w zimna noc.
Swiat zbudowany jest z czterech elementow: Ziemi, Powietrza, Wody i Ognia. To fakt dobrze znany nawet kapralowi Nobbsowi. A takze bledny. Istnieje rowniez piaty element, zwany ogolnie Niespodzianka.
Na przyklad: krasnoludy znalazly metode przemiany olowiu w zloto, ale czynily to trudniejszym sposobem. Roznica miedzy nim a latwym sposobem polega na tym, ze trudny dziala.
Krasnoludy pchaly swoj przeladowany, skrzypiacy woz wzdluz ulicy, wytrzeszczajac oczy we mgle. Lod tworzyl sie na wozie, sople zwisaly im z brod.
Wystarczylaby jedna zamarznieta kaluza.
Dobra stara pani Fortuna… Mozna na niej polegac.
Mgla zgestniala, zmieniajac kazde swiatlo w metnie lsniaca plame i tlumiac wszystkie odglosy. Dla kaprala Nobbsa i sierzanta Colona stalo sie oczywiste, ze zadna horda barbarzyncow raczej nie wlaczy inwazji na Ankh- Morpork w swoje plany podrozne tego wieczora. Straznicy nie mieli do nich zalu.
Zamkneli brame. Nie byla to czynnosc tak dramatyczna, jak mogloby sie wydawac, jako ze klucze zginely gdzies juz dawno. Spoznieni podrozni zwykle rzucali kamykami w okna domow zbudowanych na szczycie muru, az trafili na znajomego, ktory podnosil sztabe. Zakladano, ze obcy najezdzcy nie beda wiedzieli, w ktore okna rzucac kamykami.
Nastepnie obaj straznicy powlekli sie przez bloto i topniejacy snieg do Bramy Wodnej, przez ktora rzeka Ankh miala szczescie wlewac sie do miasta. Woda byla niewidoczna w mroku, ale niekiedy dryfowal pod parapetem widmowy ksztalt kry lodowej.
— Chwila — rzucil Nobby, kiedy chwycili za kolowrot kraty. — Ktos tam jest na dole.
— W rzece? — zdziwil sie Colon.
Zaczal nasluchiwac. Daleko w dole uslyszal skrzypienie wiosel. Zwinal dlonie przy ustach i wydal tradycyjny okrzyk policyjnego wezwania:
— Hej! Ty!
Na chwile zapadla cisza; slychac bylo tylko wiatr i szum wody. Potem odezwal sie glos.
— Tak?
— Atakujecie miasto czy co? Znowu chwila milczenia. I:
— Co?
— Co co? — Sierzant Colon podniosl stawke. — Jakie byly inne mozliwosci?
— Nie gadaj mi tu glupot… Czy wy, tam na dole, w lodce, atakujecie miasto?
— Nie.
— To w porzadku — ucieszyl sie Colon, ktory w taka noc chetnie wierzyl ludziom na slowo. — No to ruszajcie sie, bo zaraz opuszczamy krate.
Po chwili wiosla zachlupotaly, a ich skrzypienie ucichlo w dole rzeki.
— Myslisz, ze to wystarczy tak ich zwyczajnie zapytac? — odezwal sie Nobby.
— Przeciez powinni wiedziec — odparl Colon.
— No tak, ale…
— To byla malutka lodka wioslowa, Nobby. Oczywiscie, jesli masz ochote schodzic na sam dol po tych slicznie oblodzonych stopniach, az na nabrzeze…
— Nie, sierzancie.
— No to wracajmy na komende.
William podniosl kolnierz plaszcza, spieszac do Cripslocka, grawera i rytownika. Zatloczone zwykle ulice byly puste. Tylko najpilniejsze sprawy sklanialy dzisiaj ludzi do wyjscia. Zapowiadala sie bardzo paskudna zima, mieszanina marznacej mzawki, sniegu i wiecznie obecnego, wiecznie sie klebiacego smogu Ankh-Morpork.
Wzrok Williama przyciagnela niewielka plama swiatla w poblizu Gildii Zegarmistrzow. W blasku widoczna byla niska, przygarbiona sylwetka.
Podszedl blizej.