Terry Pratchett
Prawda
Notka autora
Czasami autor fantasy musi wskazac dziwne zjawiska rzeczywistosci. Sposob, w jaki Ankh-Morpork radzilo sobie z problemem powodzi (por. str. 243 i dalej), w niezwykly sposob przypomina metody zastosowane w miescie Seattle (stan Waszyngton) pod koniec dziewietnastego wieku. Naprawde. Pojedzcie tam i sami sie przekonajcie. A przy okazji sprobujcie potrawki z malzy.
Plotka rozprzestrzeniala sie po miescie jak pozar (ktory rozprzestrzenial sie dosc czesto, odkad mieszkancy Ankh-Morpork poznali znaczenie terminu „ubezpieczenie od ognia”).
Krasnoludy potrafia zmieniac olow w zloto…
Wibrowala w cuchnacym powietrzu dzielnicy Alchemikow, ktorzy od stuleci probowali osiagnac to samo, na razie bez sukcesow, ale byli pewni, ze uda sie juz jutro, a najdalej w przyszly wtorek. W kazdym razie nie pozniej niz do konca miesiaca.
Wywolywala spekulacje wsrod magow Niewidocznego Uniwersytetu, ktorzy wiedzieli, ze mozna zamienic jeden pierwiastek w drugi, jesli tylko czlowiekowi nie przeszkadza, ze nastepnego dnia zmieni sie z powrotem, a w takim razie po co to komu? Poza tym wiekszosc pierwiastkow jest calkiem zadowolona ze swego stanu.
Plotka przebila sie do poharatanych, opuchnietych, a czasem calkiem brakujacych uszu Gildii Zlodziei, gdzie ludzie ostrzyli juz lomy. Kogo obchodzi, skad sie bierze zloto?
Krasnoludy potrafia zmieniac olow w zloto…
Plotka dotarla do spokojnych, ale niewiarygodnie czulych uszu Patrycjusza, w dodatku szybko, poniewaz nie da sie dlugo rzadzic Ankh-Morpork, jesli czlowiek nie sledzi najnowszych wiesci. Patrycjusz westchnal, zanotowal ja i dolozyl do bardzo wielu innych notatek.
Krasnoludy potrafia zmieniac olow w zloto…
Plotka dotarla tez do spiczastych uszu krasnoludow.
— Potrafimy?
— Nie mam pojecia. Ja na przyklad nie potrafie.
— No tak, ale gdybys potrafil, i tak bys sie nie przyznal. Ja bym sie nie przyznal, gdybym potrafil.
— A potrafisz?
— Nie.
— Aha!
Plotka dotarla do uszu Nocnej Strazy, a konkretnie oddzialu pelniacego sluzbe przy bramie, o dziesiatej wieczorem w lodowata noc. Sluzba przy bramie w Ankh-Morpork nie jest wymagajaca. Polega glownie na machaniu reka i przepuszczaniu wszystkiego, co zechce przejechac przez brame, chociaz w ciemnosci i zimnej mgle ruch byl minimalny.
Kulili sie pod lukiem bramy i wspolnie palili jednego wilgotnego papierosa.
— Nie mozna zamienic czegos w cos innego — stwierdzil kapral Nobbs. — Alchemicy probuja to zrobic od lat.
— Ale na ogol potrafia zamienic budynek w dziure w ziemi — zauwazyl sierzant Colon.
— O to mi wlasnie chodzi — zgodzil sie kapral Nobbs. — Niemozliwe. To ma zwiazek z pierwiastkami. Jeden alchemik mi tlumaczyl. Wszystko jest zrobione z pierwiastkow, tak? Ziemia, Woda, Powietrze, Ogien i… cos. Powszechnie znany fakt. I we wszystkim one sa wymieszane tak jak nalezy.
Zatupal, zeby troche rozgrzac stopy.
— Gdyby dalo sie zmienic olow w zloto, wszyscy by to robili — dokonczyl.
— Magowie to robia — przypomnial sierzant Colon.
— No wiesz, magia… — Nobby machnal reka.
Duzy woz wytoczyl sie z zoltych oparow i wjechal w brame, ochlapujac Colona woda z kaluzy — obiektu charakterystycznego dla drog przelotowych Ankh-Morpork.
— Przeklete krasnoludy — mruknal Colon, gdy woz odjechal w strone miasta. Ale nie mruknal zbyt glosno.
— Sporo ich popychalo ten woz — stwierdzil refleksyjnie kapral Nobbs.
Woz, kolyszac sie, zniknal za zakretem.
— To pewnie cale to zloto.
— Ha. No tak. To by bylo na tyle.
Plotka dotarla rowniez do uszu Williama de Worde i w pewnym sensie tam sie zatrzymala, poniewaz sumiennie ja zanotowal.
Na tym polegala jego praca. Lady Margolotta z Uberwaldu posylala mu za to piec dolarow miesiecznie. Ksiezna wdowa Quirmu takze posylala mu piec dolarow. I krol Verence z Lancre oraz kilku innych arystokratow z Ramtopow. Podobnie szeryf Al Khali, choc w jego przypadku na platnosc skladalo sie pol wozu fig dwa razy w roku.
Ogolnie rzecz biorac, uwazal, ze niezle sie urzadzil. Musial tylko bardzo wyraznie napisac jeden list, starannie przerysowac go od tylu na klocku bukszpanowego drewna, dostarczonego mu przez pana Cripslocka, grawera z ulicy Chytrych Rzemieslnikow, a potem zaplacic panu Cripslockowi dwadziescia dolarow, by ostroznie usunal drewno nie bedace literami, a nastepnie wykonal odpowiednia liczbe odbitek na kartkach papieru.
Oczywiscie, nalezalo robic to uwaznie, pozostawiajac wolne miejsca po „Do mojego Szlachetnego Klienta” i podobnych sformulowaniach — pozniej uzupelnial tekst recznie. Ale nawet po odjeciu kosztow wciaz pozostawala mu wieksza czesc trzydziestu dolarow za jeden dzien pracy w miesiacu.
Mlody czlowiek pozbawiony licznych zobowiazan mogl w Ankh-Morpork zyc skromnie za trzydziesci do czterdziestu dolarow miesiecznie. Zawsze sprzedawal figi, bo choc mozna przezyc, zywiac sie figami, po krotkim czasie czlowiek zaczyna tego zalowac.
Zawsze tez trafialy sie zarabiane tu czy tam dodatkowe kwoty. Swiat listow byl regionem zamknietym dla wielu obywateli Ankh-Morpork, uwazajacych je za tajemnicze plaskie obiekty. Jesli jednak potrzebowali przelac cos na papier, wielu z nich wchodzilo po skrzypiacych schodach obok szyldu „William de Worde: Zapisywanie Rzeczy”.
Na przyklad krasnoludy. Krasnoludy zawsze szukaly pracy w miescie, a po przybyciu natychmiast wysylaly do domu list mowiacy o tym, jak doskonale sobie radza. Zdarzalo sie to tak regularnie — nawet jesli konkretnemu krasnoludowi szczescie do tego stopnia nie sprzyjalo, ze musial zjesc wlasny helm — ze William zamowil u pana Cripslocka kilkadziesiat typowych listow, ktore nalezalo uzupelnic tylko w kilku wolnych miejscach, by staly sie calkiem akceptowalne.
Kochajacy krasnoludzi rodzice w calych gorach czule przechowywali listy wygladajace mniej wiecej tak:
Kochani [Mamo Tato]