— Goraca kielbaska? — zaproponowal glos brzmiacy tak, jakby stracil wszelka nadzieje. — W bulce?

— Pan Dibbler? — upewnil sie William.

Gardlo Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej przedsiebiorczo pechowy biznesmen Ankh-Morpork, przyjrzal sie Williamowi ponad swa przenosna taca do gotowania kielbasek. Platki sniegu syczaly w krzepnacym tluszczu.

William westchnal.

— Pracuje pan do pozna, panie Dibbler — stwierdzil grzecznie.

— Ach, to pan Word. Czasy sa ciezkie w branzy handlu goracymi kielbaskami.

— Trudno zwiazac koniec z miesem, co? — zapytal William. Nie moglby sie powstrzymac nawet za sto dolarow i caly statek fig.

— Wyrazny krach na rynku spozywczym — przyznal Dibbler, zbyt gleboko pograzony w smutku, zeby cokolwiek zauwazyc.

— Trudno ostatnio znalezc kogos chetnego do zakupu kielbaski w bulce.

William przyjrzal sie tacy. To, ze Gardlo Sobie Podrzynam Dibbler sprzedawal gorace kielbaski, bylo pewnym znakiem, ze jego bardziej ambitne przedsiewziecie znowu poszlo sladem zgnilych wahoonie. Handel goracymi kielbaskami z tacy byl stanem podstawowym egzystencji Dibblera, ktory przez caly czas usilowal wzniesc sie ponad niego i bezustannie do niego wracal, kiedy najnowszy interes sie rozsypywal. Wlasciwie szkoda, poniewaz Dibbler byl doskonalym sprzedawca goracych kielbasek. Musial byc, biorac pod uwage owych kielbasek nature.

— Powinienem zdobyc porzadne wyksztalcenie, jak pan — oswiadczyl przygnebiony Dibbler. — A potem mila robota pod dachem, bez dzwigania ciezarow. Moglbym znalezc swojego nicza, gdybym odebral wyksztalcenie.

— Nicza?

— Ktorys z magow mi o nich opowiedzial. Wszystko ma swojego nicza. No wie pan… Takie miejsce, gdzie powinno byc. Do czego sie nadaje…

William pokiwal glowa. Znal sie na slowach.

— Nisze? — upewnil sie.

— Cos podobnego, tak. — Dibbler westchnal. — Przegapilem semafory. Po prostu nie zauwazylem, ze to bedzie szal. A potem ani sie obejrzalem, a kazdy mial juz firme sekarowa. Wielkie pieniadze. Za wielkie jak na moj gust. Ale moglo mi sie udac z Fungiem Szuja. Zwyczajny pech.

— Naprawde poczulem sie lepiej, kiedy ustawilem krzeslo w innym miejscu — zapewnil go William.

Ta rada kosztowala go dwa dolary, wraz z zaleceniem, by zamykal klape od wygodki, zeby Smok Nieszczesliwosci nie wlecial mu w siedzenie.

— Byl pan moim pierwszym klientem i jestem za to wdzieczny — rzekl Dibbler. — Wszystko juz mialam przygotowane, gongi Dibblera, lusterka Dibblera, forsa tylko czekala… To znaczy, wszystko bylo juz ulozone dla osiagniecia maksymalnej harmonii, ale wtedy… bec! Zla karma znow na mnie spadla.

— No ale pan Passmore dopiero po tygodniu znowu mogl chodzic — przypomnial William.

Przypadek drugiego klienta Dibblera okazal sie bardzo uzyteczny dla jego listu z wiesciami, co poniekad wyrownalo strate tych dwoch dolarow.

— Skad moglem wiedziec, ze Smok Nieszczesliwosci naprawde istnieje? — poskarzyl sie Dibbler.

— Bo chyba go nie bylo, dopoki pan go nie przekonal, ze jest. Dibbler poweselal troche.

— Co tam. Mozna mowic, co sie chce, ale zawsze dobrze mi szla sprzedaz idei. Czy zdolam pana przekonac do idei, ze kielbaska w bulce jest wlasnie tym, czego obecnie pan pragnie?

— Wlasciwie musze zaniesc to do… — zaczal William i wytezyl sluch. — Zdaje sie, ze ktos krzyczal…

— Mam gdzies tutaj zimne paszteciki z miesem. — Dibbler pogrzebal na tacy. — Moge zaproponowac przekonujaco okazyjna cene na…

— Na pewno cos slyszalem — przerwal mu William. Dibbler nastawil ucha.

— Cos jakby turkotanie?

— Tak.

Wpatrywali sie w sklebione opary przeslaniajace Broad-Way. Ktore to opary calkiem nagle staly sie wielkim wozem przykrytym brezentem, sunacym niepowstrzymanie i bardzo szybko…

— Zatrzymac prase!

Ten okrzyk William jeszcze uslyszal, zanim cos wyskoczylo z ciemnosci i trafilo go miedzy oczy.

* * *

Plotka, piorem Williama przypieta do papieru niczym motyl do kawalka korka, nie dotarla do uszu pewnych osob, poniewaz zajete byly innymi, bardziej mrocznymi sprawami.

Lodz sunela po syczacych wodach rzeki Ankh, ktore zamykaly sie za nia bardzo powoli.

Dwaj ludzie pochylali sie nad wioslami. Trzeci siedzial na spiczastym koncu. Od czasu do czasu sie odzywal, jak na przyklad:

— Nos mnie swedzi.

— Musisz zaczekac, az doplyniemy na miejsce — odparl jeden z wioslujacych.

— Moglibyscie znow mnie wypuscic. Okropnie swedzi.

— Wypuscilismy cie, kiedy sie zatrzymalismy na kolacje.

— Ale wtedy nie swedzial. Odezwal sie drugi z wioslujacych.

— Czy mam mu znowu przylozyc …onym wioslem w ten jego …ony leb, panie Szpilo?

— Dobry pomysl, panie Tulipanie.

W ciemnosci rozleglo sie gluche uderzenie.

— Au!

— A teraz dosc juz narzekan, przyjacielu, bo pan Tulipan straci cierpliwosc.

— …ona racja.

Potem zabrzmial odglos, jakby ruszyla pompa przemyslowa.

— Hej, bez przesady z tym paskudztwem, dobrze? — Jeszcze mnie nie zabilo, panie Szpilo.

Lodz wyhamowala powoli przy nieduzym, rzadko uzywanym pomoscie. Wysoka postac, ktora niedawno stala sie obiektem dzialan pana Szpili, zostala wyciagnieta na brzeg i poprowadzona wzdluz uliczki.

Po chwili zaturkotal odjezdzajacy powoz.

Wydawalo sie calkiem niemozliwe, by w tak ponura noc ktokolwiek mogl byc swiadkiem tej sceny.

Ale byl. Wszechswiat wymaga, by wszystko mialo swego obserwatora. W przeciwnym razie przestanie istniec.

Z pobliskiego zaulka wyszla jakas postac, powloczac nogami. Jakas mniejsza postac sunela niepewnie tuz obok. Obie spogladaly za odjezdzajacym powozem, az zniknal w padajacym sniegu.

— No, no, no… to ciekawe — odezwala sie mniejsza z dwoch postaci. — Jakis czlowiek, caly zawiniety i w kapturze. Fardzo interesujace, prawda?

Wyzsza postac przytaknela. Miala na sobie obszerny, o kilka numerow za duzy stary plaszcz oraz filcowy kapelusz, przefasonowany przez czas i pogode w oklaply stozek, zwisajacy na glowie wlasciciela.

— Zgrzezic — powiedziala postac. — Strzecha i spodzien, przedety tlumok. Mowilem mu. Mowilem. Tysiacletnia wskazowka i krewetki. Demoniszcze.

Po chwili ta wieksza postac siegnela do kieszeni i wyjela stamtad kielbaske, ktora przelamala na dwie czesci. Jedna czesc zniknela pod kapeluszem, druga zostala rzucona mniejszej postaci, ktora brala na siebie wiekszosc wypowiedzi, a w kazdym razie wiekszosc sensownych wypowiedzi.

— Wyglada mi to na frzydki uczynek — stwierdzila mniejsza postac, majaca cztery nogi.

Kielbaska zostala skonsumowana w milczeniu. Potem obie postacie ruszyly w mrok.

Tak jak golab nie potrafi chodzic, nie kiwajac glowa, wyzsza postac nie umiala sie poruszac bez cichego, bezustannego mamrotania:

— Mowilem im, mowilem. Tysiacletnia wskazowka i krewetki. Powiadam, powiadam, powiadam. Och, nie. Ale oni tylko uciekaja, mowilem im. Niech ich demony. Progi. Powiadam, powiadam, powiadam. Zeby. Jak sie nazywa wiek, powiadam, mowilem im, nie moja wina, prawde, prawde mowiac, to rozsadne…

Plotka dotarla do jego uszu troche pozniej, ale wtedy byl juz jej elementem.

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×