* * *

Lokal Pod Kublem byl tawerna. Swego rodzaju. Nie miewal przypadkowych klientow. Ulica, jesli nawet nie byla slepym zaulkiem, to w kazdym razie powaznie niedowidzacym z powodu zmiennych losow tej okolicy. Niewiele firm na nia wychodzilo. Ciagnely sie tu glownie tyly roznych podworzy albo skladow. Nikt nawet nie pamietal, czemu nazywala sie Blyskotna. Nie bylo na niej nic specjalnie blyszczacego.

Poza tym nazwanie tawerny Kublem nie nalezalo do pomyslow, ktore trafiaja na liste Najlepszych Decyzji Marketingowych w Historii. Jej wlascicielem jest chudy, zasuszony pan Cheese, ktory usmiecha sie tylko wtedy, kiedy uslyszy o jakims powaznym morderstwie. Tradycyjnie nie dolewa do pelna, a zeby jakos to wyrownac, dolicza do rachunkow. Jednakze bar zostal przejety przez Straz Miejska jako nieoficjalny pub policyjny, gdyz policjanci lubia pic w miejscach, gdzie nikt inny nie zaglada i gdzie nie musza pamietac, ze sa policjantami.

Mialo to swoje zalety. Nawet licencjonowani zlodzieje nie probowali teraz okradac Kubla — policjanci nie lubia, kiedy ktos przeszkadza im w piciu. Z drugiej strony, pan Cheese nigdy jeszcze nie widzial wiekszej bandy drobnych przestepcow niz ci, ktorzy nosili mundury strazy. Trafialo do niego wiecej lewych dolarow i dziwnych obcych monet niz w ciagu wczesniejszych dziesieciu lat w tym interesie. To bylo przygnebiajace. Ale niektore opisy morderstw okazywaly sie calkiem zabawne.

Czesc jego dochodow pochodzila z wynajmowania szczurzego labiryntu starych szop i piwnic przylegajacych do baru. Zwykle zajmowali je, na bardzo krotki czas, tego rodzaju entuzjastyczni producenci, ktorzy wierzyli, ze dzisiejszy swiat naprawde, ale to naprawde potrzebuje nadmuchiwanej tarczy do strzalek.

Teraz jednak przed Kublem zebral sie spory tlumek ludzi czytajacych jeden z nieco nieortograficznych plakatow, jaki Dobrogor przybil do drzwi. Dobrogor wyszedl, odprowadzajac Williama, i przybil w to miejsce poprawiona wersje.

— Przepraszam za panska glowe — powiedzial. — Wyglada na to, ze cos na panu nadrukowalismy. To na koszt firmy.

William poczlapal do domu, trzymajac sie w cieniu, na wypadek gdyby spotkal pana Cripslocka. Powkladal zadrukowane kartki do kopert, zabral je do Bramy Osiowej i oddal poslancom, uswiadamiajac sobie, ze robi to na kilka dni przed planowanym terminem.

Poslancy patrzyli na niego podejrzliwie.

Wrocil do swojej kwatery i popatrzyl do lusterka nad umywalka… Spora czesc jego czola zajmowalo duze „R” odbite w sinych barwach.

Zakryl je bandazem.

I wciaz mial jeszcze osiemnascie kopii. Po namysle, w naglym przyplywie zuchwalosci, przejrzal swoje notatki i znalazl adresy osiemnastu obywateli, ktorzy zapewne mogli sobie na to pozwolic. Do kazdego napisal krotki liscik, oferujac swoje uslugi za… zastanowil sie przez chwile, po czym starannie wpisal „5$”… i starannie wlozyl zapasowe odbitki do osiemnastu kopert. Oczywiscie zawsze mogl poprosic pana Cripslocka, zeby wykonal wiecej kopii, ale to nie wydawalo sie wlasciwe. Kiedy staruszek poswiecal caly dzien na wyrzezbienie slow, prosba, by skalal swe mistrzostwo, wykonujac dziesiatki kopii, bylaby dowodem braku szacunku. Jednakze brylom metalu i maszynom nie trzeba przeciez okazywac szacunku. Maszyny nie sa zywe.

Pewnie od tego zaczna sie klopoty. A zaczna sie. Krasnoludy wydawaly sie calkiem nie przejmowac, kiedy im mowil, jak wiele klopotow bedzie.

* * *

Powoz zatrzymal sie przed duzym domem w miescie. Otworzyly sie drzwiczki. Zamknely sie. Ktos zastukal do innych drzwi. Te rowniez sie otworzyly. I zamknely. Powoz odjechal.

Okna jednego z pokojow na parterze okrywaly ciezkie kotary i na zewnatrz przesaczalo sie tylko najdelikatniejsze lsnienie. Oraz tylko najslabsze odglosy, jednak kazdy sluchacz by zauwazyl, ze rozmowa zamiera nagle. Potem ktos przewrocil krzeslo i kilku ludzi jednoczesnie krzyknelo.

— To on!

— To jakas sztuczka, tak?

— Niech mnie pieklo pochlonie! — Jesli to on, pochlonie nas wszystkich!

Gwar ucichl. A potem ktos zaczal mowic bardzo spokojnie.

— Dobrze. Bardzo dobrze. Zabierzcie go stad, panowie. Urzadzcie go wygodnie w piwnicy.

Rozlegly sie kroki. Drzwi otworzyly sie i zamknely.

— Moglibysmy po prostu zamienic… — zaczal jakis bardziej zrzedliwy glos.

— Nie, nie moglibysmy. Jak rozumiem, nasz gosc jest niestety czlowiekiem o dosc niskiej inteligencji.

Bylo cos takiego w glosie pierwszego mowcy, jakby sprzeciw byl nie tylko nie do pomyslenia, ale zwyczajnie niemozliwy. Glos wyraznie dobrze sie czul w towarzystwie sluchajacych.

— Ale wyglada jak wykapany…

— Tak. Zadziwiajace, prawda? Jednakze nie komplikujmy sytuacji nadmiernie. Jestesmy gwardia klamstwa, panowie. Jestesmy wszystkim, co stoi pomiedzy miastem a przepascia, wiec postarajmy sie wykorzystac te szanse. Vetinari moze pragnac, by ludzie stali sie mniejszoscia w swoim najwiekszym miescie, ale szczerze mowiac, jego smierc w wyniku skrytobojstwa bylaby czyms… nieszczesliwym. Spowodowalaby chaos, a chaosem trudno kierowac. Wszyscy przeciez wiemy, ze sa ludzie, ktorzy zanadto sie wszystkim interesuja. Nie. Jest przeciez trzecia droga. Lagodne zsuniecie sie z jednego stanu w drugi.

— A co sie stanie z naszym nowym przyjacielem?

— Och, panowie, nasi pracownicy znani sa jako ludzie pomyslowi. Jestem przekonany, ze beda wiedzieli, jak sobie poradzic z kims, kogo twarz juz nie pasuje. Prawda?

Zabrzmialy smiechy.

* * *

Na Niewidocznym Uniwersytecie panowalo niejakie zamieszanie. Magowie biegali od budynku do budynku i spogladali w niebo.

Problemem, oczywiscie, byly zaby. Nie deszcz zab, obecnie w Ankh-Morpork zjawisko dosc rzadkie, ale konkretnie zagraniczne zaby nadrzewne z wilgotnych dzungli Klatchu. Byly to male, jaskrawo ubarwione i radosne stworzonka, wytwarzajace w organizmach jedna z najpaskudniejszych toksyn swiata. Dlatego wlasnie zadanie opieki nad wielkim wiwarium, gdzie spokojnie spedzaly dni swego zywota, powierzano studentom pierwszego roku — aby w razie jakiegos powaznego bledu nie przepadlo zbyt wiele edukacji.

Z rzadka tylko ktoras z zab byla wyjmowana z wiwarium i umieszczana w malym sloju, gdzie na bardzo krotka chwile stawala sie zaba niezwykle szczesliwa, a potem budzila sie w wielkiej dzungli na niebie.

W ten sposob uniwersytet zdobywal aktywny czynnik przerabiany potem na pigulki i podawany kwestorowi, by byl normalny. Przynajmniej pozornie normalny, poniewaz na dobrym starym NU nic nie ukladalo sie prosto. W rzeczywistosci kwestor byl nieuleczalnie oblakany i bez przerwy mial halucynacje, jednak dzieki godnemu podziwu przejawowi myslenia lateralnego magowie uznali, ze cala sprawa sie rozwiaze, jesli tylko znajda srodek, ktory wywola u niego zludzenie normalnosci[1].

Udalo sie doskonale, choc po drodze zdarzylo sie kilka falstartow. Na przyklad w pewnym momencie przez kilka godzin wierzyl, ze jest szafka biblioteczna. Teraz jednak konsekwentnie halucynowal, ze jest kwestorem, co niemal wyrownywalo drobny efekt uboczny, prowadzacy go rowniez do przekonania, ze potrafi fruwac.

Oczywiscie wielu ludzi w calym wszechswiecie takze zywi bledna wiare, ze moga bezpiecznie ignorowac grawitacje, zwykle po zazyciu jakiegos lokalnego odpowiednika pigulek z suszonej zaby. Zazwyczaj prowadzi to do dodatkowej pracy ze strony fizyki elementarnej oraz powoduje krotkotrwale zatory drogowe na ulicy ponizej. Kiedy jednak halucynacja, ze potrafi latac, przesladuje maga, sytuacja wyglada calkiem inaczej.

— Kwestooorze! Prosze do mnie, ale natychmiast! — wrzeszczal Ridcully przez swoj megafon. — Pamietasz, co mowilem o wznoszeniu sie powyzej murow?

Kwestor opadl lagodnie na trawnik.

— Wzywal mnie pan, nadrektorze?

Ridcully pomachal mu kartka papieru.

— Pare dni temu wspominales, ze wydajemy mase pieniedzy na grawerow, tak? — warknal.

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату