Kwestor dostosowal umysl do czegos zblizonego do wlasciwej predkosci.
— Wspominalem? — zdziwil sie.
— Rujnuja nam budzet, mowiles. Dokladnie pamietam.
W rozklekotanej skrzyni biegow mozgu kwestora zaskoczylo kilka trybow.
— A tak. Tak. Szczera prawda — przyznal. Kolejne kolko zebate przesunelo sie na miejsce. — Prawdziwa fortuna, i to obawiam sie, ze co roku. Gildia Grawerow…
— Ten typ tutaj pisze — zaczal nadrektor i spojrzal na kartke — ze moze zrobic dziesiec kopii po tysiac slow za dolara sztuka. To tanio?
— Wydaje mi sie, hm, ze nastapil blad grawerski, nadrektorze — odparl kwestor. W koncu udalo mu sie uzyskac ten rowny, uspokajajacy ton, ktory najlepiej sie nadawal do rozmow z Ridcullym.
— Takie stawki nie zwrocilyby mu kosztow drewna.
— Pisze tutaj… — szelest — …do rozmiaru dziesieciu punktow.
Kwestor na moment stracil panowanie nad soba.
— To smieszne! — Co?
— Przepraszam, nadrektorze. Chcialem powiedziec, ze to niemozliwe. Nawet gdyby ktos potrafil konsekwentnie rzezbic tak male elementy, drewno by sie rozsypalo juz po kilku odcisnieciach.
— Znasz sie na tym czy co?
— Brat mojego dziadka byl rytownikiem, nadrektorze. A rachunki za druki to powazne obciazenie, jak pan dobrze wie. Moge chyba nie bez podstaw oswiadczyc, ze potrafilem utrzymac ceny gildii na bardzo…
— A nie zapraszaja cie na swoj doroczny bankiet?
— Jako powazny klient, uniwersytet oczywiscie dostaje zaproszenie. A jako wyznaczony przedstawiciel naturalnie widze w tym element moich obowiazkow wobec…
— Pietnascie dan, jak slyszalem.
— …i oczywiscie nasza polityka jest utrzymywanie przyjaznych kontaktow z innymi gi…
— Nie liczac bakalii i kawy.
Kwestor sie zawahal. Nadrektor czesto prezentowal polaczenie tepej glupoty z niepokojaca intuicja.
— Klopot, nadrektorze, polega na tym, ze zawsze ostro sie sprzeciwialismy uzyciu w celach magicznych druku typu ruchomego, poniewaz…
— Tak, tak, wiem o tym — przerwal mu Ridcully. — Ale jest przeciez masa innych papierow, az codziennie chyba wiecej… Formularze, tabele i bogowie wiedza co jeszcze. Zawsze dazylem do biura bez papierow…
— Tak, nadrektorze. I dlatego zapewne chowa pan dokumenty w kredensie, a noca wyrzuca przez okno.
— Czyste biurko, czysty umysl — stwierdzil nadrektor. Wcisnal kwestorowi do reki ulotke. — Moze zajrzyj do nich, co? Zobacz, czy nie przesadzaja. Tylko piechota, jesli mozna.
Nastepnego dnia cos ciagnelo Williama do szop przy tawernie Pod Kublem. Poza wszystkim innym nie mial nic do roboty, a nie lubil czuc sie bezuzyteczny.
Na swiecie istnieja podobno dwa rodzaje ludzi. Jedni, kiedy dostaja szklanke dokladnie w polowie napelniona, mowia: „Ta szklanka jest w polowie pelna”. Ci drudzy mowia: „Szklanka jest w polowie pusta”.
Jednakze swiat nalezy do tych, ktorzy patrza na szklanke i mowia: „Co jest z ta szklanka? Przepraszam bardzo… No przepraszam… To ma byc moja szklanka? Nie wydaje mi sie. Moja szklanka byla pelna. I wieksza od tej!”.
A na drugim koncu baru swiat pelen jest innego rodzaju osob, ktore maja szklanki pekniete albo szklanki przewrocone (zwykle przez kogos z tych, ktorzy zadali wiekszych szklanek), albo calkiem nie maja szklanek, bo staly z tylu i barman ich nie zauwazyl.
William nalezal do tych bezszklankowych. Co bylo dziwne, gdyz pochodzil z rodziny, ktora nie tylko miala bardzo duze szklanki, ale tez mogla sobie pozwolic na ludzi stojacych dyskretnie w poblizu z butelkami i pilnujacych, by szklanki zawsze byly pelne.
Byla to bezszklankowosc z wyboru, a zaczela sie jeszcze w mlodym wieku, kiedy poslano go do szkoly.
Brat Williama, Rupert, starszy syn, trafil do szkoly Gildii Skrytobojcow w Ankh-Morpork, powszechnie uznawanej za jedna z najlepszych na swiecie dla klasy pelnych szklanek. William, syn mniej wazny, wyladowal w Hugglestones, szkoly z internatem tak ponurej i surowej, ze tylko wyzsze klasy szklanek mogly pomyslec o posylaniu tam swoich synow.
Szkola Hugglestones byla granitowym budynkiem na zalanych deszczem wrzosowiskach, a jej oficjalnym celem bylo przerabianie chlopcow w mezczyzn. Stosowane metody uwzglednialy pewien procent odrzutow, a skladaly sie — jak zapamietal William — z bardzo prostych i brutalnych zabaw w zdrowym deszczu na dworze. Niscy, powolni, grubi albo po prostu niepopularni byli wycinani, tak jak to zaplanowala natura. Jednak dobor naturalny dziala na wiele sposobow i William odkryl u siebie pewne zdolnosci przetrwania. Dobra metoda przezycia na boiskach Hugglestones bylo biegac bardzo szybko, duzo krzyczec, a rownoczesnie byc zawsze mozliwie daleko od pilki. Zyskalo mu to — co zaskakujace — reputacje ucznia entuzjastycznego, a entuzjazm byl w Hugglestones ceniony wysoko, chocby z tego powodu, ze prawdziwe osiagniecia trafialy sie rzadko. Grono nauczycielskie w Hugglestones wierzylo, ze w odpowiednich ilosciach entuzjazm moze zastapic mniej istotne cechy, takie jak inteligencja, zdolnosc przewidywania czy wyszkolenie.
Tak naprawde William odczuwal entuzjazm jedynie wobec tego, co dotyczylo slow. W Hugglestones nie liczylo sie to zbytnio, jako ze wieksza czesc jego absolwentow zamierzala miec do czynienia z piorem tylko w takim zakresie, jakiego wymaga zlozenie podpisu — wyczyn osiagalny dla wiekszosci juz po trzech czy czterech latach. Oznaczalo jednak dlugie poranki spokojnej lektury, gdy wokol niego pierwsze szeregi poteznie zbudowanych napastnikow — ktorzy pewnego dnia mieli sie stac co najmniej zastepcami przywodcow krainy — uczyli sie, jak trzymac pioro, by go nie polamac.
Opuscil szkole z dobra opinia, co zwykle zdarzalo sie uczniom, ktorych wiekszosc nauczycieli tylko mgliscie potrafila sobie przypomniec. Potem jego ojciec stanal przed problemem, co poczac z nim dalej.
William byl mlodszym synem, a rodzinna tradycja nakazala wysylac mlodszych synow do tego czy innego Kosciola, gdzie nie mogli narobic, zbyt wielu szkod na poziomie fizycznym. Ale zbyt wiele lektur odnioslo skutek — William odkryl, ze traktuje modlitwy jako skomplikowany sposob pertraktacji z burza i piorunami.
Praca zarzadcy ziemskiego byla niemal w tym samym stopniu akceptowalna, jednak Williamowi wydawalo sie, ze ogolnie rzecz biorac, ziemia calkiem dobrze sama soba zarzadza. Bardzo cenil wiejskie okolice, wszakze pod warunkiem ze znajdowaly sie po drugiej stronie okna.
Kariera wojskowa jakos nie wydawala sie mozliwa. William zywil gleboko zakorzeniona niechec do zabijania ludzi, ktorych nie znal.
Podobalo mu sie czytanie i pisanie. Lubil slowa. Slowa nie krzyczaly i nie wydawaly innych glosnych dzwiekow, ktore to cechy w duzej mierze definiowaly reszte jego rodziny. Nie wymagaly biegania po blocie w lodowatym chlodzie. Nie polowaly na nieszkodliwe zwierzeta. Robily to, co im kazal. Dlatego oswiadczyl, ze chcialby pisac.
Ojciec eksplodowal. W jego osobistym swiecie skryba stal tylko o stopien wyzej od nauczyciela. Dobrzy bogowie, czlowieku, tacy nawet nie jezdza konno! Takie to sa te Slowa.
W rezultacie William ruszyl do Ankh-Morpork, zwyklego punktu przeznaczenia dla ludzi zagubionych i nie majacych celu. Tam zaczal utrzymywac sie ze slow, choc na skromnym poziomie. Uwazal, ze i tak mu sie udalo w porownaniu z Rupertem, ktory byl duzy i dobroduszny — naturalny material dla Hugglestones, gdyby nie przypadek narodzin.
A potem wybuchla wojna z Klatchem…
Byla to niewazna wojna, ktora sie skonczyla, zanim jeszcze rozpoczela na dobre. Taka wojna, co to obie strony udawaly, ze sie naprawde nie wydarzyla. Ale jedna z rzeczy, ktore sie naprawde wydarzyly w ciagu tych kilku niespokojnych dni nerwowego chaosu, byla smierc Ruperta de Worde. Zginal za swoje przekonania; glownym wsrod nich byla bardzo hugglestonska wiara, ze odwaga moze zastapic pancerz oraz ze Klatchianie odwroca sie i uciekna, jesli na nich dostatecznie glosno krzyknac.
Ojciec Williama podczas ich ostatniego spotkania dlugo sie rozwodzil na temat dumnych i szlachetnych tradycji de Worde’ow. Wiazaly sie one zwykle z nieprzyjemnym zgonem, najlepiej cudzoziemcow, ale — jak to