zrozumial William — de Worde’owie zawsze uwazali, ze wlasna smierc to przyzwoita druga nagroda. De Worde pierwszy stawal do szeregu, kiedy wzywalo go miasto. Dla tego celu istnieli. Rodzinna dewiza brzmiala Le Mot Juste. Wlasciwe Slowo we Wlasciwym Miejscu, mowil lord de Worde. Po prostu nie mogl zrozumiec, ze William nie chce sie dostosowac do tej pieknej tradycji, wiec rozwiazal problem na sposob wlasciwy sobie i sobie podobnym: udajac, ze nie istnieje.

Po czym miedzy de Worde’ami zapanowalo lodowate milczenie, przy ktorym zimowe chlody wydawaly sie sauna.

W tym posepnym nastroju naprawde pocieszyla Williama wizyta w hali drukarskiej i spotkanie tam kwestora, ktory dyskutowal z Dobrogorem na temat teorii slow.

— Zaraz, zaraz — powiedzial kwestor. — Owszem, w istocie, teoretycznie slowo jest zbudowane z pojedynczych liter, jednak maja one tylko… — z gracja machnal dlugimi palcami — …teoretyczna egzystencje, jesli mozna tak to okreslic. Sa one, to jasne, slowami partis in potentia i ekstremalnym uproszczeniem jest wyobrazanie sobie, ze posiadaja unis et separato egzystencje realna. W istocie sama koncepcja liter istniejacych samodzielnie jest filozoficznie niezwykle wrecz niepokojaca. W istocie bylyby bowiem niczym nosy lub palce biegajace po swiecie same w sobie…

To trzy „w istocie”, pomyslal William, ktory zauwazal takie rzeczy. Trzy „w istocie” uzyte przez kogos w jednej krotkiej wypowiedzi oznaczaly zwykle, ze jego wewnetrzna sprezyna zaraz peknie.

— Mamy cale pudla liter — odparl spokojnie Dobrogor. — Mozemy z nich zlozyc wszelkie slowa, jakich pan zazada.

— I na tym, widzi pan, polega caly klopot — tlumaczyl kwestor. — Przypuscmy, ze metal zapamieta slowa, ktore drukowal. Grawerzy przynajmniej roztapiaja swoje plyty, a oczyszczajace dzialanie ognia daje…

— Przepraszam, wasza szanownosc — przerwal mu Dobrogor. Jeden z krasnoludow klepnal go lekko w ramie i podal prostokat papieru. Dobrogor wreczyl go kwestorowi.

— Ten oto mlody Caslong pomyslal, ze ucieszy sie pan z takiej pamiatki. Zlozyl to bezposrednio ze skrzynki i przeciagnal po kamieniu. Bardzo jest szybki.

Kwestor usilowal od stop do glow zmierzyc krasnoluda surowym wzrokiem, choc wobec krasnoludow nie byla to skuteczna taktyka zastraszania. Od stop do glow mierza tak niewiele, ze brakuje miejsca na odpowiednia surowosc.

— Doprawdy? — rzekl. — Jakze…

Przesunal wzrokiem po papierze.

I nagle wytrzeszczyl oczy.

— Ale to przeciez… kiedy mowilem… Dopiero co powiedzialem… Skad wiedzieliscie, co powiem… Znaczy, moje wlasne slowa… — jakal sie.

— Oczywiscie brak im justyfikacji — zauwazyl Dobrogor.

William zostawil ich samych. Kamienia sie domyslil — nawet rytownicy uzywali do pracy duzego plaskiego kamienia. I widzial, jak krasnoludy wyciagaja kartki papieru z metalowych liter, wiec to rowniez mialo sens. No i slowa kwestora naprawde nie mialy zadnej justyfikacji. Przeciez metal nie ma duszy.

Spojrzal ponad glowa krasnoluda, ktory pilnie skladal litery w metalowej ramce; krotkie palce przesuwaly sie od jednej do drugiej przegrodki na lezacej przed nim wielkiej tacy czcionek. Duze litery u gory, male na dole. Mozna bylo nawet sie domyslic, co sklada krasnolud, obserwujac tylko ruchy jego dloni nad taca.

— Z-a-r-a-b-i-a-j-$-$-$-W-e-W-o-l-n-y-m-C-z-a-s… — wymruczal.

Pojawila sie pewnosc. Zerknal na karty przybrudzonego papieru obok tacy — pokrywalo je waskie, spiczaste pismo, identyfikujace piszacego jako kogos o sklonnosciach analnoretentywnych i slabym uchwycie.

Zadne muchy nie siadaly na G.S.P. Dibblerze. Pobieralby od nich czynsz.

Niemal podswiadomie William siegnal po notes, polizal olowek i starannie zapisal wlasnym stenograficznym pismem:

„Niezwkle scny rzgrly s w Mcie po Uruchomniu Mszyny Drukarskiej p bar Pd Kublem prz G. Dobrogora, krsld, c wbudzlo wlk zainterswanie wsrd ogolu, w tym ptntatow handlwych”.

Przerwal. Rozmowa na drugim koncu sali stawala sie wyraznie bardziej pojednawcza.

— Ile za tysiac? — upewnil sie kwestor.

— Nawet taniej przy duzych zamowieniach — zapewnil Dobrogor. — Ale niski naklad to tez zaden problem.

Twarz kwestora promieniala — jak u kogos, kto zajmuje sie liczbami i wlasnie widzi, ze pewna wielka i niewygodna liczba w najblizszej przyszlosci stanie sie o wiele mniejsza, a wobec takich argumentow filozofia nie ma wielkich szans. Na obliczu Dobrogora widoczny byl radosny grymas kogos, kto wymyslil, jak zmienic olow w jeszcze wiecej zlota.

— Coz, naturalnie tak powazny kontrakt wymaga osobistej ratyfikacji nadrektora — uprzedzil kwestor. — Ale moge zapewnic, ze bardzo uwaznie slucha wszystkiego, co mu powiem.

— Nie mam zadnych watpliwosci, wasza lordowska mosc — odparl z satysfakcja Dobrogor.

— Aha, przy okazji — dodal kwestor. — Czy wydajecie u siebie Doroczny Bankiet?

— O tak. Stanowczo — zapewnil krasnolud.

— Kiedy?

— A kiedy by panu pasowalo?

William notowal: „Dze intrsy prwdopodobn z Pewna Instytucja Edukacyjna w Mcie”, po czym, jako ze byl uczciwy z natury, dodal: „jak slszmy”.

Calkiem dobrze mu szlo. Ledwie dzis rano wyslal jeden list, a juz mial wazna notatke do nastepnego…

…tyle ze, oczywiscie, klienci nie spodziewaja sie nastepnego przez jeszcze prawie miesiac. I mial przeczucie, ze wtedy nikogo nie bedzie to specjalnie interesowalo. Z drugiej strony, jesli im o tym nie opowie, ktos na pewno bedzie narzekal. Mial juz taki klopot z deszczem psow na ulicy Kopalni Melasy w zeszlym roku, a przeciez on nawet sie nie zdarzyl.

Ale nawet jesli krasnoludy uloza list naprawde wielkimi czcionkami, jedna wiadomosc nie wystarczy.

Niech to…

Musi troche sie pokrecic i znalezc cos jeszcze.

Nagly impuls kazal mu podejsc do kwestora, ktory zbieral sie juz do wyjscia.

— Bardzo przepraszam — powiedzial.

Kwestor, ktory byl w znakomitym nastroju, zartobliwie uniosl brew.

— Hmm? Pan de Worde, prawda?

— Tak, prosze pana. Ja…

— Niestety, na uniwersytecie sami wszystko zapisujemy.

— Chce pana zapytac, co pan sadzi o tej machinie drukarskiej pana Dobrogora — wyjasnil William.

— A czemu?

— No… bo chcialbym wiedziec. I chcialbym zapisac to w moim liscie z nowinami. Wie pan, poglady jednego z czolowych przedstawicieli thaumaturgicznej instytucji Ankh-Morpork…

— Tak? — Kwestor sie zawahal. — To ten liscik, ktory wysyla pan do ksieznej Quirmu, diuka Sto Helit i tym podobnych osob, tak?

— Tak, prosze pana — potwierdzil William. Magowie byli strasznymi snobami.

— Hm… w takim razie… Moze pan napisac, ze powiedzialem, ze to krok we wlasciwym kierunku, ktory… no… z radoscia powitaja wszyscy ludzie postepowi i ktory wepchnie miasto przemoca w Wiek Nietoperza. — Patrzyl czujnie, jak William notuje jego slowa. — A nazywam sie dr A.A. Dinwiddie, dr mag. (7 st.), dr thaum., bak. ok., mgr num., lic. wr. Dinwiddie przez o.

— Tak, doktorze Dinwiddie. Tylko ze… Wiek Nietoperza juz prawie sie konczy. Czy nie wolalby pan, zeby miasto zostalo raczej przemoca z niego wypchniete?

— W istocie.

William zapisal to. Nie rozumial, dlaczego pewne obiekty zawsze wpycha sie przemoca. Nikt jakos nie mial ochoty, by — przykladowo — prowadzic je delikatnie za reke.

— I mam nadzieje, ze przesle mi pan kopie, kiedy juz sie ukaze, naturalnie — dodal kwestor.

— Tak, doktorze Dinwiddie.

— I gdyby chcial pan jeszcze o cokolwiek spytac w dowolnej chwili, prosze sie nie krepowac.

— Dziekuje panu. Ale zawsze sadzilem, ze Niewidoczny Uniwersytet jest przeciwny uzyciu ruchomej

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×