Jak rowniez ze to, co kiedys uwazano za niemozliwe, jest dzisiaj calkiem latwo osiagalne. Krolowie i wladcy przychodza i odchodza, pozostawiajac po sobie tylko posagi na pustyni, a tymczasem kilku majsterkujacych w warsztacie mlodych ludzi moze zmienic sposob dzialania swiata.
Podszedl do stolu, na ktorym lezala rozlozona mapa Dysku. Byla to mapa czlowieka pracy — innymi slowy mapa kogos, kto czesto musial sie nia poslugiwac. Pokrywaly ja notki i znaczniki.
— Zawsze wypatrywalismy najezdzcow za murami miasta. Zawsze uwazalismy, ze zmiana przychodzi z zewnatrz, zwykle na ostrzu miecza. A potem nagle rozgladamy sie i odkrywamy, ze przyszla z wnetrza glowy kogos, kogo bysmy nawet nie zauwazyli na ulicy. W pewnych okolicznosciach wygodne moze sie okazac usuniecie tej glowy, ale ostatnio jest ich tak wiele…
Wskazal robocza mape.
— Tysiac lat temu sadzilismy, ze swiat jest misa. Piecset lat temu myslelismy, ze jest kula. Dzisiaj wiemy, ze jest plaski, okragly i plynie przez kosmos na grzbiecie zolwia. — Odwrocil sie i rzucil najwyzszemu kaplanowi kolejny usmiech. — Nie zastanawia sie pan, jaki ksztalt okaze sie prawdziwy jutro?
Ale do rodzinnych cech Ridcullych nalezalo to, ze nie rezygnuje sie z tematu, dopoki nie wykorzysta sie wszystkich argumentow.
— Poza tym one maja takie male szczypce, wie pan, i pewnie by sie czepialy…
— Co takiego?
— Krewetki. Czepialyby sie…
— Troche zbyt doslownie traktuje pan moje wypowiedzi — przerwal mu ostro Vetinari.
— Och…
— Probowalem jedynie wyjasnic, ze jesli nie chwycimy biezacych wydarzen za kolnierz, one zlapia nas za gardlo.
— To doprowadzi do klopotow, panie — rzekl Ridcully. Przekonal sie, ze jest to ogolny komentarz pasujacy do prawie kazdej dyskusji. Poza tym tak czesto byl prawdziwy… Patrycjusz westchnal.
— Doswiadczenie mowi mi, ze niemal wszystko prowadzi do klopotow. Taka jest natura rzeczy. Jedyne, co mozemy zrobic, to maszerowac ku nim ze spiewem na ustach.
Wstal.
— Mimo to zloze osobista wizyte krasnoludom, o ktorych mowa.
Wyciagnal reke do dzwonka lezacego na biurku, znieruchomial, po czym usmiechnal sie po raz kolejny i siegnal do rury ze skory i mosiadzu zwisajacej na dwoch mosieznych hakach. Ustnik byl w ksztalcie smoka.
Gwizdnal w nia i powiedzial:
— Panie Drumknott… Moj powoz poprosze.
— Czy mi sie wydaje… — Ridcully zerknal nieufnie na te nowo — modna rure komunikacyjna — …czy rzeczywiscie czuc tu jakis okropny zapach?
Vetinari zajrzal pod biurko.
Pod biurkiem stal kosz. A w koszu cos, co na pierwszy rzut oka — a juz na pewno na pierwsze pociagniecie nosa — sprawialo wrazenie zdechlego psa. Cztery lapy sterczaly wyciagniete w powietrzu. Jedynie z rzadka lekkie puszczanie wiatrow sugerowalo, ze w psie trwa jakis zyciowy proces.
— To jego zeby — wyjasnil lodowato Patrycjusz.
Pies Wuffles odwrocil sie na brzuch i popatrzyl na kaplana jednym wrogim czarnym okiem.
— Dobrze wyglada jak na psa w jego wieku — oswiadczyl Hughnon w rozpaczliwej probie wspiecia sie na opadajaca nagle line.
— Ilez to lat juz sobie liczy?
— Szesnascie — odparl Patrycjusz. — W psich latach to ponad setka.
Wuffles z wysilkiem podniosl sie do pozycji siedzacej i warknal, uwalniajac z kosza klab stechlego fetoru.
— Bardzo zdrowy. — Hughnon staral sie nie oddychac. — Jak na swoj wiek, naturalnie. Przypuszczam, ze do zapachu mozna sie przyzwyczaic.
— Jakiego zapachu? — spytal Vetinari.
— Aha. Tak. Rzeczywiscie.
Kiedy powoz lorda Vetinariego toczyl sie po topniejacej mazi w strone ulicy Blyskotnej, jego pasazera moglaby zaskoczyc wiadomosc, ze ktos bardzo do niego podobny tkwi w pobliskiej piwnicy, przykuty lancuchem do sciany.
Lancuch byl calkiem dlugi i umozliwial swobodny dostep do krzesla i stolu oraz do dziury w podlodze.
W tej chwili osobnik ow siedzial przy stole. Po drugiej stronie miejsce zajal pan Szpila, pan Tulipan zas opieral sie groznie o sciane. Kazda doswiadczona osoba natychmiast by zrozumiala, ze tutaj sie odbywa zabawa w dobrego gline i zlego gline, z ta drobna roznica, ze nie bylo zadnych glin. Byl tylko na pozor nieskonczony zapas pana Tulipana.
— A wiec… Charlie, co na to powiesz? — spytal pan Szpila.
— To chyba nie jest wbrew prawu? — upewnil sie czlowiek nazwany imieniem „Charlie”.
Pan Szpila rozlozyl rece.
— Czym jest prawo. Charlie? To tylko slowa zapisane na papierze. Ale na pewno nie zrobisz nic zlego.
Charlie niepewnie skinal glowa.’
— Tylko ze dziesiec tysiecy dolarow to nie sa pieniadze, jakie sie dostaje za nierobienie niczego zlego — stwierdzil. — Nie za powiedzenie paru slow.
— Ten oto pan Tulipan dostal kiedys jeszcze wiecej pieniedzy wlasnie za powiedzenie paru slow, Charlie — uspokoil go pan Szpila.
— Tak jest. Powiedzialem „Dawac tu cala …ona gotowke, bo zalatwie dziewczyne” — wyjasnil pan Tulipan.
— To bylo wlasciwe? — zdziwil sie Charlie, ktory zdaniem pana Szpili mial silnie rozwiniete sklonnosci samobojcze.
— Tak, absolutnie wlasciwe w danych okolicznosciach.
— No, moze… Ale ludzie nieczesto zarabiaja takie pieniadze — niepokoil sie samobojczy Charlie.
Bez przerwy zerkal na poteznie zbudowanego pana Tulipana, ktory w jednej rece trzymal torbe, a w drugiej lyzke. Uzywal tej lyzki, by przenosic drobny bialy proszek do nosa, do ust, a raz Charlie moglby przysiac, ze do ucha.
— Wiesz, jestes wyjatkowym czlowiekiem, Charlie — tlumaczyl pan Szpila. — Potem przez bardzo dlugi czas nie bedziesz mogl sie pokazywac.
— Tak — potwierdzil pan Tulipan w gejzerach bialego proszku. W calej piwnicy ostro zapachnialo naftalina.
— No dobrze, ale w takim razie czemu mnie porwaliscie? W jednej chwili zamykalem na noc, a w nastepnej „bang!”. I jeszcze przykuliscie mnie do muru.
Pan Szpila postanowil zmienic kurs. Charlie za duzo dyskutowal jak na kogos przebywajacego w tym samym pomieszczeniu co pan Tulipan, zwlaszcza pan Tulipan, ktory wchlonal juz pol torby sproszkowanego srodka na mole.
— Nie warto roztrzasac tego, co bylo, przyjacielu. — Usmiechnal sie do Charliego szeroko i przyjaznie. — Tu chodzi o interes. Chcemy tylko zajac ci kilka dni, po czym otrzymasz fortune, a co wazniejsze, cale zycie, zeby ja wydawac.
Charlie okazywal sie kims bardzo, naprawde bardzo glupim.
— A skad wiecie, ze nikomu nie powiem? — upieral sie.
Pan Szpila westchnal ciezko.
— Ufamy ci, Charlie.
Charlie prowadzil sklep odziezowy w Pseudopolis. Przeciez sklepikarze musza byc sprytni, prawda? Zwykle sa ostrzy jak noze, gdy chodzi o wyliczenie dokladnej kwoty niewydanej reszty. To tyle, jesli chodzi o fizjonomike, myslal pan Szpila. Ten czlowiek moglby ujsc za Patrycjusza nawet w dobrym oswietleniu, ale wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa lord Vetinari juz dawno domyslilby sie wszystkich paskudnych sciezek, jakimi moze sie