gdzie podejrzani ludzie handlowali clangiem, slipem, chopem, rhino, skunksem, triplinem, floatem, honkiem, podwojnym honkiem, gongerem i slackiem, pan Tulipan zawsze bezblednie potrafil dotrzec do kogos, kto sprzedawal proszek curry w cenie — w przeliczeniu — po szescset dolarow za funt. To bylo takie… krepujace.

Obecnie eksperymentowal z cala kolekcja chemikaliow rekreacyjnych, dostepnych dla ankhmorporskiej populacji trolli, poniewaz handlujac z trollami, mial pewna szanse przechytrzenia kogokolwiek. W teorii slab i honk nie powinny miec zadnego wplywu na ludzki mozg, moze poza rozpuszczaniem go. Pan Tulipan jednak sie nie poddawal. Probowal juz raz normalnosci i wcale mu sie nie podobala.

Pan Szpila westchnal po raz kolejny.

— Chodzmy — powiedzial. — Trzeba nakarmic cwoka.

W Ankh-Morpork bardzo trudno obserwowac, nie bedac obserwowanym. Tak wiec dwaj ukradkowi obserwatorzy rzeczywiscie znajdowali sie pod czujna obserwacja.

Obserwowal ich nieduzy pies, wielokolorowy, choc w wiekszosci brunatnoszary. Od czasu do czasu drapal sie z dzwiekiem, jakby ktos probowal ogolic druciana szczotke.

Na szyi mial kawalek sznurka. Umocowany byl do innego kawalka sznurka, a raczej do dluzszego sznurka zlozonego z niestarannie powiazanych kawalkow.

Sznurek ten trzymal w dloni jakis czlowiek. Tak w kazdym razie mozna bylo wnioskowac z faktu, ze sznurek znikal w tej samej kieszeni brudnego plaszcza co rekaw, ktory zapewne mial wewnatrz reke, a zatem teoretycznie rowniez dlon na jej koncu.

To byl dziwny plaszcz. Siegal od chodnika niemal po rondo kapelusza, majacego ksztalt podobny do glowy cukru. W miejscu styku pojawiala sie sugestia siwych wlosow. Druga reka wsunela sie w podejrzane glebie kieszeni i wyjela zimna kielbaske.

— Dwoch ludzi szpieguje Patrycjusza — stwierdzil pies. — Fardzo ciekawe.

— Niech ich demoniszcze — odparl czlowiek i przelamal kielbaske na dwie demokratyczne polowy.

* * *

William napisal krotki akapit o Patrycjuszu Zagladajacym Pod Kubel i przejrzal swoj notes.

Wlasciwie to zadziwiajace. W jeden dzien zapisal nie mniej niz dwanascie wiadomosci do swojego listu z nowinami. Trudno uwierzyc, co sklonni sa powiedziec ludzie, kiedy ich zapytac.

Ktos ukradl zlote kly z posagu Offlera, boga krokodyla. Za wyjawienie mu tego William obiecal sierzantowi Colonowi drinka, ale i tak w pewnym sensie zaplaci} juz zaliczke, dodajac do notatki zdanie: „Straz prowadzi Poscig za Zloczynca i jest pewna Schwytania w szybkim Czasie”.

On sam nie byl o tym do konca przekonany, ale sierzant Colon wygladal na calkiem szczerego, kiedy mu to mowil.

Natura prawdy zawsze Williama niepokoila. Zostal wychowany tak, by zawsze ja mowic, czy tez, dokladniej, „przyznawac sie”, a pewne przyzwyczajenia bardzo trudno przelamac, jesli zostaly wbite dostatecznie mocno. Lord de Worde sklanial sie do wiary w stare przyslowie, ze jak sie nagnie galazke, takie wyrosnie drzewo, a William nie nalezal do galazek szczegolnie gietkich. Lord de Worde nie byl czlowiekiem stosujacym przemoc — on tylko takich zatrudnial. Lord de Worde, o ile William sobie przypominal, w ogole nie przejawial wielkiego entuzjazmu do czegokolwiek, co wiazalo sie z dotykaniem innych ludzi.

W kazdym razie William zawsze byl przekonany, ze nie wychodzi mu wymyslanie czegokolwiek. Wszystko, co nie bylo prawda, po prostu sie rozsypywalo. Nawet drobne biale klamstwa typu „Na pewno zaplace przed koncem tygodnia” zawsze prowadzily do porazki. Takie „opowiadanie historyjek” w kompendium de Worde’a stanowilo grzech gorszy od klamstwa;’ byla to bowiem proba sprawienia, by klamstwo brzmialo ciekawie.

Dlatego tez William de Worde mowil prawde — w odruchu kosmicznej samoobrony. Przekonal sie, ze nawet trudna prawda nie jest az tak trudna jak latwe klamstwo.

Pod Zalatanym Bebnem wybuchla niezla bijatyka. William byl dosyc zadowolony z notki: „# Po czym Brezock Barbarzynca podniosl stol i zadal cios Moltinowi Lapaczowi, ktory z kolei pochwycil Kandelabr i zakolysal sie na nim, krzyczac rownoczesnie «A masz, ty B*k*rcie, ktorym jestes!!!», kiedy to wybuchl ogolny chaos i 5 do 6 osob odnioslo obrazenia”.

Zaniosl to wszystko Pod Kubel.

Gunilla przeczytal z zaciekawieniem. Wydawalo sie, ze krasnoludy potrzebuja bardzo krotkiego czasu, by zlozyc drukiem jego list.

I to dziwne, ale wiesci…

…kiedy juz byly wydrukowane, ze wszystkimi literami tak rownymi i regularnymi…

…wydawaly sie bardziej prawdziwe.

Boddony, ktory byl chyba w drukarni zastepca szefa, spod zmruzonych powiek patrzyl nad ramieniem Dobrogora na kolumny druku.

— Hmm — powiedzial.

— Co o tym myslisz? — spytal William.

— Jakies takie… szare — odparl krasnolud. — Caly ten druk naraz. Wyglada jak w ksiazce.

— To chyba dobrze, prawda? — upewnil sie William.

To, ze cos wyglada jak ksiazka, wydawalo mu sie sluszne.

— Moze chcialbys, zeby to jakos bardziej porozsuwac? — zaproponowal Gunilla.

William wpatrywal sie w druk. I nagle wpadl mu do glowy pewien pomysl. Zdawalo sie, ze zrodzil sie z samej stronicy.

— A moze — powiedzial — zamiast tych „#” damy krotki tytul kazdej wiadomosci?

Siegnal po skrawek papieru i nabazgral: „5/6 Rannych podczas Bojki w Tawernie”.

Boddony przeczytal to z powazna mina.

— Tak — zgodzil sie w koncu. — Wyglada… odpowiednio.

Przesunal papier po blacie.

— Jak nazywasz te kartke z nowinami? — zapytal.

— Nie nazywam — odparl William.

— Jakos trzeba ja nazwac. Co wpisujesz u gory?

— Na ogol cos w rodzaju „Do szanownego lorda…”.

Boddony pokrecil glowa.

— Tak nie mozna — uznal. — Potrzebne jest cos troche bardziej ogolnego. Bardziej chwytliwego.

— A moze „Plusy Ankh-Morpork”? — zaproponowal William. — Przykro mi, ale nie jestem dobry w nazwach. Zamiast tych podwojnych plusow, ktore zastapilismy tytulami…

Gunilla wyjal z fartucha nieduza ramke i wybral kilka liter ze skrzynki na stole. Skrecil je razem, posmarowal tuszem i przewinal kartke papieru.

William przeczytal: „Pulsy Ankh-Morpork”.

— Troche pomieszalem — wymruczal Gunilla. — Nie uwazalem.

Siegnal po czcionki. William go powstrzymal.

— Sam nie wiem — powiedzial. — Hm… Zostaw tak, jak jest… Tylko usun to „y”.

— Zalatwione — stwierdzil Gunilla. — Pasuje ci, chlopcze? Ile chcesz kopii?

— No… Dwadziescia? Trzydziesci?

— A moze ze dwie setki? — Gunilla skinal na krasnoludy, ktore wziely sie do pracy. — Na mniej nie warto uruchamiac prasy.

— O bogowie! Nie wyobrazam sobie, zeby w miescie znalazlo sie tylu ludzi sklonnych placic po piec dolarow!

— No dobrze. To bierz po pol dolara. Bedzie z tego piecdziesiat dolarow dla nas i tyle samo dla ciebie.

— Oj… naprawde? — William patrzyl na rozpromienionego krasnoluda. — Ale przeciez musze je jakos sprzedac. To nie ciasteczka w sklepie. Ani nie… — Pociagnal nosem. Oczy zaczely mu lzawic. — Ojej… Bedziemy mieli kolejnego goscia. Znam ten zapach.

— Jaki zapach? — zdziwil sie krasnolud.

Drzwi otworzyly sie ze zgrzytem.

Trzeba to przyznac w kwestii Zapachu Paskudnego Starego Rona, odoru tak intensywnego, ze zyskal wlasna

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×