— Mozemy go jakos przebrac — powiedziala lady Hermiona.
— Za kogo mozna przebrac psa? — zdziwil sie Kaczkoman. — Za kota?
— Pies to przeciez nie tylko pies. Mam pomysl…
Kiedy wrocil William, krasnoludy staly zbite w grupke. Epicentrum tej grupki, jej jadrem koncentracji okazal sie pan Dibbler, ktory wygladal tak, jak wygladalby kazdy, kto stal sie ofiara oracji. William nie widzial jeszcze czlowieka, do ktorego to okreslenie lepiej by pasowalo. Oznaczalo kogos, do kogo Sacharissa mowila dluzej niz dwadziescia minut.
— Jakies problemy? — zapytal. — Witam, panie Dibbler…
— Powiedz, Williamie — odezwala sie Sacharissa, okrazajac krzeslo Dibblera. — Gdyby historie byly jedzeniem, to jaka potrawa byloby „Zlota rybka pozera kota”?
— Co? — William wytrzeszczyl oczy na Dibblera. Powoli zaczynal rozumiec. — Mysle, ze byloby to cos dlugiego i cienkiego.
— Napelnionego smieciem podejrzanego pochodzenia?
— Chwileczke, naprawde nie ma potrzeby, zeby mowic takim tonem… — zaczal Dibbler, ale umilkl pod groznym spojrzeniem Sacharissy.
— Tak, ale smieciem, ktore jest w pewnym sensie atrakcyjne. Czlowiek jadlby je dalej, chociaz juz by zalowal, ze to robi. Ale co sie tu dzieje?
— Sluchajcie, naprawde nie chcialem — zapewnil Dibbler.
— Czego? — zdziwil sie William.
— To pan Dibbler pisal teksty dla „SuperFaktow” — oswiadczyla Sacharissa.
— Nikt przeciez nie wierzy w to, co wyczyta w codzienniku, prawda? — jeknal Dibbler.
William przysunal sobie krzeslo, odwrocil je i usiadl okrakiem, z rekami na oparciu.
— A zatem, panie Dibbler… kiedy zaczal pan siusiac do Fontanny Prawdy?
— Williamie! — rzucila surowo Sacharissa.
— Wiecie, czasy byly dosc ciezkie… — tlumaczyl Dibbler. — Wiec pomyslalem: jest ten caly interes z nowinami… No przeciez ludzie lubia sluchac o roznych rzeczach z dalekich stron, wiecie, jak w „Almanachu”…
— „Plaga gigantycznych lasic z Hershebie”?
— Wlasnie w takim stylu. I sobie pomyslalem… ze to jakby bez znaczenia, czy te historie sa, no wiecie, naprawde prawdziwe… To znaczy… — Szklisty usmiech Williama zaczynal Dibblera niepokoic. — Znaczy… Sa prawie prawdziwe, nie? Wszyscy wiedza, ze takie rzeczy sie zdarzaja…
— Nie przyszedl pan do mnie — zauwazyl William.
— No oczywiscie, ze nie. Wszyscy wiedza, ze jest pan troche, no… troche pozbawiony wyobrazni w takich sprawach.
— Chodzi o to, ze chce wiedziec, czy cos sie rzeczywiscie zdarzylo?
— Wlasnie w tym rzecz. Pan Carney mowi, ze ludzie i tak nie zauwaza zadnej roznicy. On pana niespecjalnie lubi, panie de Worde.
— Ma lepkie rece — oswiadczyla Sacharissa. — Komus takiemu nie mozna ufac.
William wyjal egzemplarz najnowszych „SuperFaktow” i wybral pierwszy z brzegu tekst.
— „Czlowiek porwany przez Demony” — przeczytal. — Odnosi sie to do pana Ronniego „Zaufaj Mi” Begholdera, o ktorym wiadomo, ze winien byl trollowi Chryzoprazowi ponad dwa tysiace dolarow, a ostatni raz widziano go, jak kupowal bardzo szybkiego konia?
— I co?
— Gdzie tu pasuja demony?
— Przeciez mogl byc porwany przez demony — stwierdzil Dibbler. — Kazdemu to sie moze zdarzyc.
— Chce pan powiedziec, ze nie ma zadnego dowodu, ze nie zostal porwany przez demony?
— W ten sposob ludzie sami moga zdecydowac. Tak mowi pan Carney. Ludzie powinni miec wybor, powiedzial.
— Wybor, co jest prawda?
— I nie myje porzadnie zebow — dodala Sacharissa. — Oczywiscie nie naleze do osob, ktore uwazaja, ze czystosc jest bliska boskosci, ale sa pewne granice[14]…
Dibbler ze smutkiem potrzasnal glowa.
— Chyba trace forme — powiedzial. — Wyobrazacie to sobie? Ja pracujacy dla kogos innego! Musialem rozum postradac. To zimno tak na mnie wplywa, nie ma co. Nawet… pensja — zatrzasl sie, wymawiajac to slowo — wydawala sie atrakcyjna. Czy wiecie — dodal tonem zgrozy — ze on mi mowil, co mam robic? Nastepnym razem poleze sobie, odpoczne i poczekam, az mi przejdzie.
— Jest pan amoralnym oportunista, panie Dibbler — orzekl William.
— Do tej pory to sie sprawdzalo.
— Czy moze pan sprzedawac dla nas ogloszenia? — zaproponowala Sacharissa.
— Nigdy juz nie bede pracowal dla niko…
— Na prowizji — przerwala mu.
— Co? Chcesz go zatrudnic? — nie dowierzal William.
— Czemu nie? Przeciez w ogloszeniach mozna opowiadac klamstw, ile sie tylko zechce. To dozwolone. Prosze… Potrzebujemy pieniedzy!
— Prowizja, tak? — Dibbler potarl swoj nieogolony policzek. — Jakby… pol na pol, znaczy, pol dla was, pol dla mnie?
— Moze my o tym porozmawiamy, dobrze? — wtracil Dobrogor, klepiac go po ramieniu.
Dibbler sie skrzywil. Kiedy dochodzilo do twardych targow, krasnoludy byly jak diamenty.
— Mam jakis wybor? — wymamrotal.
Dobrogor najezyl brode. Chwilowo nie trzymal zadnej broni, ale Dibbler mial wrazenie, ze jest tam wielki i grozny topor, ktorego nie bylo.
— Oczywiscie — zapewnil krasnolud.
— Och… — westchnal Dibbler. — A co mam sprzedawac?
— Miejsce na papierze — odparla Sacharissa.
Dibbler sie rozpromienil.
— Tylko miejsce? Czyli nic? Jasne, tym moge sie zajac. Moge sprzedawac nic jak nic… — Pokrecil glowa. — Dopiero kiedy czlowiek probuje sprzedac cos, wszystko zaczyna sie psuc.
— Skad sie pan tutaj wzial, panie Dibbler? — zainteresowal sie William.
Nie byl zachwycony wyjasnieniem.
— Takie rzeczy moga dzialac w obie strony — ostrzegl. — Nie mozna sie tak po prostu przekopywac do cudzej wlasnosci. — Spojrzal groznie na krasnoludy. — Panie Boddony, chce, zeby ten otwor natychmiast zostal zablokowany. Zrozumiano?
— My tylko…
— Tak, tak, chcieliscie jak najlepiej. A ja teraz chce, zebyscie wszystko zamurowali. Bylbym wdzieczny, gdyby ten otwor wygladal tak, jakby go tam w ogole nie bylo. Wolalbym, zeby z tej piwnicy nie wyszedl nikt, kto tam wczesniej nie schodzil. Jak najszybciej, jesli mozna prosic.
Urazone krasnoludy ruszyly do pracy.
— Mysle, ze trafilem na prawdziwa sensacje — powiedzial William. — Mysle, ze niedlugo zobacze Wufflesa. Mam…
Kiedy wyjmowal notes, cos wypadlo mu z kieszeni i brzeknelo o podloge.
— A tak… I przynioslem klucz do naszego domu w miescie — dodal. — Chcialas wybrac suknie…
— Juz troche pozno — stwierdzila Sacharissa. — Prawde mowiac, zupelnie o tym zapomnialam.
— Moze pojdziesz i rozejrzysz sie, skoro tutaj kazdy jest czyms zajety? Zabierz Rocky’ego. Wiesz, na wszelki wypadek. Ale dom jest pusty. Moj ojciec, kiedy juz musi przyjechac do miasta, zatrzymuje sie w swoim klubie. No idz. Zycie to nie tylko redagowanie tekstow.
Sacharissa spojrzala niepewnie na trzymany w dloni klucz.
— Moja siostra ma mnostwo sukni — zachecil ja William. — Przeciez chcesz pojsc na ten bal, prawda?