— Mysle, ze najbardziej aktywnym skladnikiem byl chyba olejek skallatynowy.
— Przed nosem wilkolaka?
— W przyblizeniu tak.
— Pan Vimes dostanie szalu — stwierdzil Gleboki Gnat. — Jakfy go trafila kupa fifliotekarza. Wymysli calkiem nowe metody fycia wscieklym tylko po to, zefy je na panu wyprofowac…
— W takim razie lepiej, jesli jak najszybciej dostane tego psa Vetinariego. — William wyjal ksiazeczke czekowa. — Moge wypisac czek na piecdziesiat dolarow. Na wiecej mnie nie stac.
— A co to za jeden?
— To taki jakby prawny weksel.
— No swietnie — mruknal Gleboki Gnat. — Nie na wiele sie przyda, kiedy czlowieka zamkna.
— W tej chwili, panie Gnacie, dwoch bardzo niemilych ludzi goni za wszystkimi terierami w miescie, sadzac z…
— Terierami? — przerwal mu Gleboki Gnat. — Wszystkimi terierami?
— Tak, i chociaz nie sadze, zeby…
— Znaczy… rodowodowymi terierami czy ludzmi, ktorzy akurat wygladaja troche terierowato?
— Nie wygladalo, zeby chcieli sprawdzac dokumenty. A wlasciwie co pan ma na mysli, mowiac o ludziach, ktorzy wygladaja jak teriery?
Gleboki Gnat znow umilkl.
— Piecdziesiat dolarow, panie Gnacie — rzekl William. Po dluzszej chwili worki slomy odpowiedzialy:
— No dofrze. Dzis wieczorem. Na Fezprawnym Moscie. Tylko pan. Eee… Nie fedzie mnie tam, ale fedzie czekal… poslaniec.
— Dla kogo mam wypisac czek?
Nie bylo odpowiedzi. Odczekal chwile, po czym wychylil sie, by zajrzec za worki. Cos w nich zaszelescilo. Pewnie szczury, bo zaden z workow nie byl tak duzy, by pomiescic czlowieka.
Gleboki Gnat byl bardzo trudnym klientem.
Kiedy William juz odszedl, zerkajac dyskretnie w cienie, pojawil sie ktorys ze stajennych z wozkiem i zaczal ladowac worki.
— Postaw mnie pan — odezwal sie jeden z nich. Stajenny upuscil worek, a po chwili otworzyl go ostroznie. Maly, podobny do teriera pies wygramolil sie na zewnatrz i strzasnal z siebie zdzbla slomy.
Pan Hobson nie wymagal od pracownikow niezaleznego myslenia i badawczych umyslow, i nie dostawal ich za piecdziesiat pensow dziennie plus tyle obroku, ile da sie ukrasc. Stajenny patrzyl na psa, wytrzeszczajac oczy.
— Tyzes to powiedzial? — zapytal.
— Pewnie ze nie — odparl pies. — Psy nie mowia. Glupi jestes czy jak? Ktos rofi ci jakies sztuczki. Gutla giwa, gutla giwa, gardzo grosze.
— Znaczy, ktos przenosi swoj glos? Widzialem czlowieka, ktory to robil w teatrze.
— I trafiles. Tego sie trzymaj.
Stajenny rozejrzal sie.
— Ty robisz te sztuczki, Tom?
— Zgadza sie, to ja, Tom — potwierdzil pies. — Nauczylem sie tego z ksiazki: przenosic swoj glos na tego nieszkodliwego pieska, ktory wcale nie umie mowic.
— Co? Zes nic nie mowil, ze uczysz sie czytac!
— Fyly ofrazki — wyjasnil szybko pies. — Jezyki, zefy i cala reszta. Strasznie latwe. O, a teraz piesek sofie idzie…
Pies podszedl do wrot.
— Tez mi cos… — zdawal sie mowic. — Dwa przeciwstawne kciuki i juz uwazaja sie za korone tego przekletego stworzenia…
A potem rzucil sie do ucieczki.
— Jak to dziala? — zapytala Sacharissa, starajac sie robic inteligentna mine. O wiele latwiej bylo koncentrowac sie na czyms takim, niz myslec o tamtych dziwnych ludziach, pewnie szykujacych kolejny napad.
— Powoli — mruknal Dobrogor, majstrujac przy prasie. — Zdajecie sobie sprawe, ze bedziemy potrzebowali o wiele wiecej czasu na wydrukowanie kazdego egzemplarza?
— Chcieliscie koloru, viec dalem vam kolor — oswiadczyl ponuro Otto. — Nikt nie movil, ze ma byc szybko.
Sacharissa zerknela na eksperymentalny ikonograf. Ostatnio wiekszosc obrazkow byla malowana w kolorze. Tylko calkiem tanie chochliki malowaly w czerni i bieli, choc Otto upieral sie, ze „monochrom sam w zobie jest forma sztuki”. Ale drukowanie w kolorze…
Na krawedzi aparatu siedzialy cztery chochliki, podawaly sobie bardzo malego papierosa i z zaciekawieniem obserwowaly prase. Trzy z nich nosily gogle z kolorowego szkla — czerwone, niebieskie i zolte.
— Ale nie zielone… — powiedziala Sacharissa. — Czyli jesli cos jest zielone… dobrze to rozumiem? Guthrie widzi… widzi niebieskosc w zielonym i maluje to na plycie na niebiesko… — Jeden z chochlikow pomachal jej reka. — A Anton widzi zoltosc i ja maluje, i kiedy przepuszczamy to przez prase…
— …bardzo, bardzo powoli — mruczal Dobrogor. — Szybciej by bylo, gdyby pochodzic po domach i osobiscie opowiadac ludziom nowiny.
Sacharissa przyjrzala sie arkuszom probnym wykonanym z obrazkow niedawnego pozaru. Wyraznie byl na nich ogien z czerwonymi, zoltymi i pomaranczowymi plomieniami, widac bylo kawalek… tak, niebieskiego nieba, a golemy mialy dobra, czerwonobrazowa barwe, jednak kolory ciala… Coz, kolor ciala byl okresleniem dosc niejednoznacznym w Ankh-Morpork, gdzie wybrany obiekt mogl miec praktycznie dowolna barwe, moze z wyjatkiem jasnoniebieskiej… Jednak oblicza przypadkowych gapiow sugerowaly, ze przez miasto przeszla jakas wyjatkowa zjadliwa zaraza. Moze Wielokolorowa Smierc, pomyslala Sacharissa.
— To dopiero poczatek — zapewnil Otto. — Popravimy zie. Bedzie lepiej.
— Lepiej moze i tak, ale nie szybciej — oswiadczyl Dobrogor. — Wyrobimy ze dwiescie sztuk na godzine. Moze i dwiescie piecdziesiat, ale przed wieczorem ktos tu bedzie szukal wlasnych palcow. Przykro mi, lecz pracujemy w maksymalnym tempie. Gdybysmy mieli jeden dzien, zeby przekonstruowac i porzadnie przebudowac…
— W takim razie zrob pare setek, a reszte drukuj w czarno — bialym.
— Sacharissa westchnela. — Przynajmniej zwrocimy na siebie uwage.
— Kiedy to zobacza „SuperFakty”, domysla zie, jak to jest vykonane — uprzedzil Otto.
— Wtedy przynajmniej pojdziemy na dno w pelnej gali flagowej, z kolorami — stwierdzila Sacharissa.
Potrzasnela glowa, gdy troche kurzu splynelo na nia z sufitu.
— Sluchajcie tylko — odezwal sie Boddony. — Czujecie, jak dygocze podloga? To znowu te ich wielkie prasy.
— Podkopuja nas ze wszystkich stron — poskarzyla sie Sacharissa. — A tak ciezko pracowalismy. To niesprawiedliwe.
— Dziwie sie, ze podloga wytrzymuje — mruknal Dobrogor.
— W koncu nic tu nie stoi na stalym gruncie.
— Podkopuja nas, tak? — powtorzyl Boddony.
Jeden czy dwa krasnoludy uniosly glowy, kiedy to powiedzial. Boddony rzucil cos po krasnoludziemu. Dobrogor warknal cos w odpowiedzi. Wlaczylo sie jeszcze paru krasnoludow.
— Przepraszam bardzo — odezwala sie kwasno Sacharissa.
— Chlopcy sie… zastanawiali, czyby tam nie isc i sie nie rozejrzec — wyjasnil Dobrogor.
— Probowalam niedawno. Ale troll przy drzwiach byl wyjatkowo nieuprzejmy.