— Ta zewnetrzna ciecz to woda — powiedzial, wyciagajac zatyczki z nosa. — Tylko prosze z tym uwazac. Jesli pan upusci, mozemy sie pozegnac z zatokami.
— A czym to pachnie? — zainteresowal sie William.
— No coz, jesli powiem: kapusta, nie opisze tego nawet w polowie.
Nastepnie William udal sie do swojego mieszkania. Pani Arcanum nie lubila, gdy lokatorzy wracali do swoich pokojow za dnia, ale w tej chwili William znalazl sie chyba poza jej ukladem odniesienia. Skinela mu tylko glowa, kiedy wchodzil na pietro.
Klucze byly w starym kufrze za lozkiem. Ten sam kufer mial w Hugglestones; nadal trzymal go przy sobie, zeby od czasu do czasu moc kopnac.
Byla tam tez ksiazeczka czekowa. Ja rowniez zabral.
Brzeknal miecz, zahaczony reka Williama.
William lubil szermierke w Hugglestones. Zajecia odbywaly sie pod dachem, wolno bylo nosic odziez ochronna, a na dodatek nikt nie probowal wdeptac mu twarzy w bloto. Zostal nawet mistrzem szkoly. Ale nie dlatego ze byl taki dobry — po prostu pozostali chlopcy walczyli fatalnie. Zachowywali sie w tym sporcie jak we wszystkich innych — probowali entuzjastycznego szturmu z glosnym wrzaskiem i uzywali miecza, jakby to byla maczuga. Co oznaczalo, ze jesli William zdolal uniknac pierwszego szalenczego ciecia — wygrywal.
Zostawil miecz w kufrze.
Po chwili namyslu wyjal jeszcze stara skarpete i wlozyl do niej buteleczke od aptekarza. Ranienie ludzi odlamkami szkla takze nie nalezalo do jego planu.
Mieta… niezly wybor, ale najwyrazniej nie wiedzieli, co jeszcze jest dostepne.
Pani Arcanum byla wielka entuzjastka koronkowych firanek, przez ktore mogla wygladac oknem, a ludzie z zewnatrz jej nie widzieli. William ukryl sie za nimi, poki nie nabral pewnosci, ze niewyrazny ksztalt na dachu po drugiej stronie ulicy to gargulec.
Ta okolica nie byla naturalnym terytorium gargulcow — tak samo jak Blyskotna.
Najwazniejsza cecha gargulcow, myslal, ruszajac schodami w dol, jest to, ze sie nie nudza. Moga calymi dniami siedziec i patrzec na cokolwiek. Choc jednak poruszaly sie szybciej, niz ludzie by podejrzewali, to jednak nie poruszaly sie szybciej niz ludzie.
Przebiegl przez kuchnie tak predko, ze uslyszal tylko, jak zdumiona pani Arcanum nabiera tchu, a potem byl juz za kuchennymi drzwiami. Przeszedl przez mur do waskiego zaulka.
Ktos tu zamiatal. Przez chwile William podejrzewal, ze to straznik w przebraniu, a moze nawet siostra Jennifer w przebraniu, ale prawdopodobnie nikt nie przebralby sie za gnoila. Na poczatek musialby umocowac sobie na plecach pryzme kompostu. Gnolle zjadaly praktycznie wszystko. A czego nie zjadaly, kolekcjonowaly uparcie. Nikt nie staral sie odkryc, w jakim celu. Moze starannie posortowany zbior gnijacych kapuscianych glabow byl oznaka wysokiej pozycji w gnollowej spolecznosci.
— „en’rbry, p’ne Wrd — wykrakal stwor, opierajac sie na miotle.
— Witam.
— Sn’g’k.
— Tak? Aha. No to zegnam.
William skrecil szybko w kolejny zaulek, przeszedl przez ulice i znalazl jeszcze nastepny. Nie byl pewien, ile gargulcow go obserwuje, ale pokonanie ulicy musialo im zajac troche czasu…
Skad wlasciwie ten gnoll znal jego nazwisko? Przeciez nie spotkali sie na zadnym przyjeciu… Poza tym wszystkie gnolle pracowaly dla… Harry’ego Krola…
No tak, mowia przeciez, ze Krol Zlotej Rzeki nigdy nie zapomina o dluznikach…
William przygarbil sie i zaczal krazyc po okolicy, starajac sie jak najczesciej wykorzystywac zaulki, przejscia i halasliwe podworza. Byl pewien, ze zaden normalny czlowiek nie utrzyma sie na jego tropie. Ale bardzo by sie zdziwil, gdyby sledzil go normalny czlowiek. Pan Vimes mowil o sobie, ze jest zwyklym glina, podobnie jak Harry Krol myslal o sobie jako o czlowieku szorstkim, lecz majacym zlote serce. William podejrzewal, ze swiat zarzucony jest szczatkami ludzi, ktorzy uwierzyli im na slowo.
Zwolnil i wspial sie na jakies schody umocowane po zewnetrznej stronie sciany budynku. I czekal.
Glupi jestes, tlumaczyl mu wewnetrzny redaktor. Jacys ludzie probowali cie zabic. Ukrywasz przed straza rozne informacje. Zadajesz sie z podejrzanymi osobnikami. Zamierzasz zrobic cos, co tak rozzlosci Vimesa, ze dym pojdzie mu uszami. I po co?
Poniewaz od tego krew szybciej plynie w zylach, pomyslal. I poniewaz nie pozwole sie wykorzystywac. Nikomu.
Od wylotu zaulka dobiegl cichy szmer, ktorego nie uslyszalby pewnie nikt, kto sie go nie spodziewal. Byl to odglos czegos, co obwachuje teren.
William wytezyl wzrok. W polmroku dostrzegl, jak czworonog rusza truchtem, wciaz trzymajac nos przy ziemi.
Starannie ocenil dystans. Zadeklarowac niezaleznosc to jedna sprawa, ale fizycznie zaatakowac funkcjonariusza strazy to druga, zupelnie inna…
Rzucil krucha buteleczke tak, by trafila w ziemie jakies dwadziescia stop przed wilkolakiem. Potem zeskoczyl ze schodow na mur, a stamtad na dach wygodki — w chwili gdy z cichym „pof!” roztrzaskalo sie szklo w skarpecie.
Uslyszal skowyt, a potem drapanie pazurow.
Przedostal sie z dachu na kolejny mur, ostroznie przeszedl po szczycie i zsunal sie do innego zaulka. A potem ruszyl biegiem.
Po pieciu minutach wykorzystywania wszelkich mozliwych oslon i przebiegania przez budynki dotarl do stajni Hobsona. W ogolnej krzataninie nikt nie zwrocil na niego uwagi — byl po prostu kolejnym klientem, ktory przyszedl po konia.
W boksie, ktory mogl, ale nie musial skrywac Glebokiego Gnata, stal teraz kon. I patrzyl na Williama z gory.
— Nie odwracaj sie pan, panie codziennikarzu — odezwal sie glos za plecami Williama.
William usilowal sobie przypomniec, co mial za plecami. A tak… Podajnik siana. I wielkie wory slomy. Mnostwo miejsca, zeby sie ukryc.
— Dobrze — powiedzial.
— Juz wszedzie dociera, ze jest psia afera — oswiadczyl Gleboki Gnat. — Musisz pan byc psychiczny.
— Ale jestem na wlasciwym tropie. Mamy chyba…
— Zaraz, na pewno nikt za panem nie szedl?
— Kapral Nobbs mnie sledzil — odparl William. — Ale go zgubilem.
— Ha… Wystarczy skrecic za rog, zefy zgufic Noffy’ego Noffsa!
— Nie, trzymal sie za mna. Wiedzialem, ze Vimes kaze mnie pilnowac — oswiadczyl William z duma.
— Noffsowi?
— Tak. Oczywiscie… w jego wilkolaczej postaci…
No wlasnie. Powiedzial to. Ale dzisiaj byl dzien odkrywania cieni i sekretow.
— W wilkolaczej postaci — powtorzyl chlodno Gleboki Gnat.
— Owszem. I bylbym wdzieczny, gdyby pan tego nikomu nie powtarzal.
— Kapral Noffs — ciagnal Gleboki Gnat tym samym tonem.
— Tak. Prosze posluchac, Vimes prosil, zeby…
— Vimes ci powiedzial, ze Noffy Noffs jest wilkolakiem?
— No… nie tak dokladnie. Sam to odkrylem, a Vimes prosil, zeby nikomu nie mowic…
— Ze kapral Noffs jest wilkolakiem? — Tak.
— No wiec kapral Noffs nie jest wilkolakiem. W zaden sposof, w zadnym ksztalcie i zadnej postaci. Czy jest czlowiekiem, to inny proflem, ale na pewno nie jest lykra… lynko… lykantro… tym piekielnym wilkolakiem, to pewne.
— To przed czyim nosem rozbilem przed chwila bombe zapachowa, co? — zapytal tryumfalnie William.
Zapadla cisza. A po chwili zabrzmial w niej dzwiek cieknacej struzki wody.
— Panie Gnacie…
— Jaki rodzaj fomfy zapachowej? — Glos wydawal sie dosc napiety.
